Spis treści
Schudłam bez efektu jojo
„O, masz chyba rozmiar mniej!”, „Jejku, schudłaś?!”, „No dobra, ale jak to zrobiłaś?” – takie komentarze słyszałam jeszcze niedawno od rodziny i przyjaciół. „Niedawno”, bo dość znacznie udało mi się schudnąć kilka miesięcy temu, a od tamtego czasu waga albo systematycznie – choć wolno – spadała, albo stała w miejscu. I choć jeszcze nie jestem w pełni zadowolona ze swojej sylwetki, cieszę się z sukcesu i braku efektu jojo.
Jak to zrobiłam? Nie zdecydowałam się ani na usługi dietetyka, ani żadnego innego profesjonalisty, choć oczywiście nie ma w tym nic złego. Wręcz przeciwnie, osobom walczącym z chorobą otyłościową zalecam sięgnięcie po pomoc! W moim przypadku jednak waga mieściła się w BMI, a kwestia zrzucenia kilogramów nie była spowodowana koniecznością, a chęcią osiągnięcia szczupłej sylwetki na wakacje. Wyzwanie podjęłam w maju, a na początku sierpnia waga wskazywała już około 10 kilogramów mniej, czyli z 69 kilogramów „spadłam” do 57.
Podeszłam do pomysłu odchudzania z dużym entuzjazmem. Motywował mnie termin urlopu w Grecji, wiedziałam więc, że nie ma już czasu na wymówki, czekanie i odkładanie na później. Zastanowiłam się, jak zdrowo schudnąć, choć wcale nie musiałam długo myśleć. Wybrałam metody powszechnie znane i sprawdzone, a przy tym dostosowane do swoich możliwości i trybu życia.
Nieświadomy post przerywany, czyli niechcący weszłam w trendy
O poście przerywanym pisaliśmy już na Stronie Zdrowia, tak więc słyszałam o tej metodzie wcześniej. Wiem też, że sięga po niego wiele gwiazd ze świata show-biznesu. Z początku nie traktowałam wprowadzonych przez siebie zmian w tej kategorii – po prostu zazwyczaj późno jadam śniadanie, a na czas odchudzania postanowiłam zrezygnować z kolacji. Zagłębiając temat postu zrozumiałam, że nieświadomie go stosowałam – otwierając okno żywieniowe około godziny 10, a zamykając około godziny 17-18.
Co jadłam? Mój jadłospis opierał się na dwóch głównych posiłkach, czyli śniadaniu około 10 i obiadokolacji około godziny 17. W międzyczasie piłam też kawę z mlekiem, sporadycznie w okolicach godziny 14 sięgałam po niewielką przekąskę.
Mając świadomość tego, że dwa posiłki to niewiele, postanowiłam wykorzystać je maksymalnie pod kątem odżywczym. Pilnowałam, by w obydwu znajdowało się sporo warzyw, a także źródło białka. Na śniadanie często sięgałam po jajka, świeże pomidory, ogórki, rzodkiewkę i inne warzywa sezonowe, a na drugie danie po białe mięso, węglowodany, jak ziemniaki czy makaron, a do tego porcję warzyw.

Po żadnym z posiłków nie byłam głodna, choć głód pojawiał się najczęściej w okolicach godziny 13-14, gdzie zdarzyło mi się sięgnąć po coś niewielkiego, jak kanapka, a także wieczorem, około godziny 21, wtedy już jednak nie jadłam. Uczucie lekkiego głodu było jednym z większych wyzwań podczas tego eksperymentu, bo tak mogę nazwać czas odchudzania.
Niemal od zawsze należałam do osób raczej szczupłych, więc nie byłam przyzwyczajona do odmawiania sobie jedzenia, bo nie było takiej konieczności. Z perspektywy czasu widzę, że poczucie głodu stanowiło największy problem nie w żołądku, a w głowie. Głód nie był duży i spokojnie można go przeczekać. Pomocne było także picie wody, herbat czy ziół, a także zajęcie się czymś, co odrywało myśli – po południu pracą, a wieczorem na przykład sportem, czytaniem czy nauką.
Cukrowi mówimy „do widzenia”
Kolejną, a jednocześnie największą trudnością było odstawienie słodyczy. Uświadomiłam sobie, że jestem uzależniona od cukru! Wcześniej nie jadłam go dużo, ale systematycznie. Codziennie do południowej kawki musiałam przegryźć coś słodkiego, choćby jedno ciasteczko, pasek czekolady czy czasem nawet całą drożdżówkę.
Uważam, że pozbycie się tego nawyku było moim największym sukcesem. Wiem, że wiele osób nie postrzega słodkich przekąsek, zwłaszcza niewielkich, jako czegoś złego. Badania jednak wskazują jednoznacznie, jak cukier wpływa ma mózg i cały organizm. Ja doświadczyłam tej różnicy na sobie! Bez słodyczy umysł jest jaśniejszy, a ja jestem bardziej wypoczęta. Nie zdarzają mi się już też nagłe napady senności, które były bardzo uciążliwe (omówiłam je z lekarzem i wykluczyliśmy cukrzycę). Odłożyłam też całkowicie słodzone napoje i soki, a także przestałam słodzić herbatę, zioła i kawę, jedynie dodawałam i wciąż dodaję łyżeczkę miodu do zielonej herbaty pitej raz dziennie.
Nie wszystko jest jednak takie proste. Odstawienie cukru, jak wspomniałam wyżej, było dla mnie największą trudnością. Pijąc kawę miałam poczucie, że czegoś mi brakuje, a organizm wręcz domagał się słodyczy, czasem nawet do tego stopnia, że trudno mi było skupić uwagę na czymś innym. Rozwiązanie? Niestety, należy to przeczekać.
Moim trikiem było po prostu niekupowanie słodyczy tak, by nie było ich w domu. Wtedy, nawet jeśli w chwili słabości szukałam ich w szafkach, nie miałam możliwości, by po nie sięgnąć. Z każdym dniem było nieco lepiej, a ochota na słodycze malała. Podczas urlopu pozwoliłam już sobie na lody czy colę, a potem też sporadycznie na sezonowe owoce, jak arbuz. Teraz jem coś słodkiego średnio raz w tygodniu, podczas spotkań z rodziną czy przyjaciółmi. Robię to jednak nie dlatego, że muszę. Mam kontrolę nad tym, co i kiedy jem – jest to jedna z największych korzyści mojej diety.
Ćwiczenia i ruch to podstawa!
Od kiedy pamiętam lubiłam szeroko pojęty ruch. Już jako dziecko tańczyłam, jeździłam konno czy grałam w piłkę ręczną. Wraz z upływającymi latami zaczęło jednak brakować czasu na te zainteresowania. Miałam – i wciąż mam – okresy, w których ruszałam się nieco więcej i te, w których sport zaniedbywałam. Wiem jednak, jak regularny ruch wpływa nie tylko na moją sylwetkę, ale i pewność siebie i ogólne samopoczucie.
Podczas trzymiesięcznego wyzwania ćwiczyłam kilka razy w tygodniu – przynajmniej raz na siłowni, raz w tygodniu biorąc udział w zajęciach jogi i ćwicząc mniej więcej co drugi dzień w domu. Na siłowni najczęściej chodziłam na grupowy trening interwałowy, a jeśli akurat nie mogłam wziąć w nim udziału, korzystałam z ogólnie dostępnych maszyn. W domu eksperymentowałam, włączając filmiki na Youtubie i wybierając albo te dłuższe, albo intensywniejsze i krótsze. Z kolei joga pomagała mi nie tylko się rozciągnąć, ale też wbrew pozorom wzmacniała mięśnie.
Ze względu na to, że były to ciepłe miesiące, dużo spacerowałam. Przez kilka tygodni miałam pod opieką psa, więc przyszło to naturalnie. Chcąc być jak najlepszą opiekunką, przynajmniej jeden spacer dziennie należał do tych z kategorii „długich”, co najmniej godzinnych, co w rezultacie przy moim szybkim tempie chodzenia dawało efekt przemierzenia kilku kilometrów. Błyszczące oczka i merdający ze szczęścia ogonek były jedną z moich największych motywacji – nie mogłam przecież odmówić radości mojej czworonożnej przyjaciółce! Polecam jednak, by znaleźć ruch dopasowany do siebie, ważne jest to, by go po prostu lubić. Może być to bieganie, jazda rowerem czy ćwiczenia siłowe. Możliwości jest mnóstwo.













