Jak - pana zdaniem - radzimy sobie z pandemią?
To zależy, o jaki aspekt pani pyta, bo jeśli chodzi o szczepienia to - szczególnie w ostatnim czasie - całkiem nieźle. Jeśli chodzi o samą służbę zdrowia, to znowu muszę rozdzielić - przed całym medycznym personelem chylę czoła i zdejmuję kapelusz przed każdym lekarzem i pielęgniarką, którzy w takich warunkach muszą pracować i pracują. Jeśli zaś chodzi o sam system, to on w wielu miejscach się zacina. Najprościej byłoby powiedzieć, że zacina się z powodu pandemii, ale to nie jest cała prawda. On źle funkcjonuje od wielu lat, a kolejne ekipy rządzące nie robiły nic, albo robiły niewiele, żeby go naprawić. Gdy statek jest zardzewiały i ledwo trzyma się na fali, to nawet jak się ma na pokładzie dobrych marynarzy, sztorm może go zatopić.
Wielu ekspertów uważa, że pandemia brutalnie obnażyła wszystkie słabości naszego systemu ochrony zdrowia. Być może po takiej lekcji politycy zaczną traktować go poważnie. Nie ulega kwestii, że trzeba w ten system wpompować więcej pieniędzy.
Nie jestem ekspertem od ochrony zdrowia, więc nie udaję, że wiem, jak ten system naprawić. Widzę jednak wskaźniki i potrafię ocenić liczby, a te są bezwzględne. Tematem bliższym mojemu sercu jest edukacja. Ona teraz wygląda lepiej niż podczas pierwszej fali pandemii. Początkowo był to totalny dramat, zastanawiałem się, jak to jest możliwe, że tak długo szkoły nie są w stanie np. ustalić wspólnej platformy i dzieci skakały z Zooma na Discorda, z Discorda na Scape’a i na Messengera i na WhatsAppa i w efekcie - wszyscy się w tym gubili. Przecież w tych szkołach są informatycy, przecież nauczyciele też posługują się komputerem. Na pewno jakość edukacji podczas pandemii jest dramatycznie niższa od jakości edukacji w szkole. Mamy pokolenie dzieci, którym ktoś półtora roku wyciął z życia. I nie ma co udawać, że to jakoś uda się nadrobić. Nie, nie uda się nadrobić. To pokolenie, które będzie miało braki. I tak nasz system - mówiąc najdelikatniej - nie należy do dobrze działających i nie jest to tylko moja subiektywna opinia, ale również takich instytucji, jak Najwyższa Izba Kontroli, która już kilka lat temu informowała np. o postępującym dramacie w nauczaniu matematyki. A przez pandemię to działa jeszcze gorzej.
A jak radzimy sobie z zarządzaniem informacją?
Jakość oficjalnych komunikatów oceniam jako niską, chaos informacyjny jest spory. Być może częściowo wynika to z tego, że w zasadzie wszyscy uczestnicy tej gry po raz pierwszy w życiu zostali postawieni przed taką sytuacją. Może gdyby pandemie zdarzały się u nas regularnie co dziesięć lat, to niektórych z tych błędów uniknęlibyśmy. Na to zresztą nałożył się stary grzech naszej klasy politycznej, która nie potrafi znaleźć wspólnych celów i każda okazja, żeby walnąć, kopnąć przeciwnika jest wykorzystywana. Ja nie jestem naiwny, rozumiem, że tak jest, ale myślę sobie, przecież konsekwencje tego co dzisiaj przeżywamy, będą przechodziły na kolejne ekipy rządzące. Czy zatem nie lepiej mieć za wspólnego przeciwnika wirusa, niż siebie nawzajem? Przecież wiele procesów, które mają wpływ na rzeczywistość, trwa dłużej niż jedna czy nawet dwie kadencje. Takim procesem jest choćby kształcenie lekarzy. To nie jest tak, że w styczniu 2020 widzimy, że nadchodzi pandemia, wydajemy rozporządzenie i we wrześniu 2020 mamy dwa razy więcej anestezjologów. To nie jest tak, że widzimy zalew fejków, więc wydajemy zarządzenie, że zaczynamy uświadamiać, że trzeba weryfikować źródła informacji i chwilę później to się dzieje. Niestety, tak to nie działa. Rozciągnięte są nie tylko procesy, ale także konsekwencje. I myślenie na zasadzie „im gorzej, tym dla mnie lepiej”, bo dzisiaj jestem w opozycji i łatwiej mi będzie wygrać wybory, jest piłowaniem gałęzi, na której wszyscy siedzimy. Szokuje mnie, że ludzie, którzy chcą być odpowiedzialni za państwo albo pretendują do tej funkcji, tak postępują. Nie twierdzę, że nie wolno krytykować, ani recenzować, ale uważam, że wielokrotnie wykraczaliśmy daleko poza recenzję i krytykę, raczej zajmujemy się podkładaniem sobie nóg. Jak ktoś się przewróci, to będzie mi łatwiej. Nie potrafię w ten sposób funkcjonować, w ten sposób myśleć. Natomiast jest to jeden z elementów wpływających na chaos informacyjny, który dociera z kolei do nas jako obywateli.
Ministerstwo Zdrowia zapowiada zniesienie obowiązku noszenia maseczek na otwartej przestrzeni i świeżym powietrzu dopiero pod koniec maja, tymczasem jeden ze znanych ekspertów twierdzi, że powietrze nie stanowi medium dla wirusa, a to oznacza, że w lesie, w parku, a nawet na ulicy noszenie masek nie ma sensu, może nam natomiast zaszkodzić. Komu mamy wierzyć?
Z maseczkami od początku pandemii jest informacyjny chaos, ponieważ kluczem do zrozumienia tego, jak rozprzestrzenia się pandemia, nie są rządowe rozporządzenia, a znajomość bardzo prostego mechanizmu, który zresztą był znany od samego początku. W momencie, gdy wiemy, że jakiś patogen roznosi się drogą kropelkową, to jasne jest, że musimy trzymać dystans na tyle duży, żeby te „kropelki” nie docierały do innej osoby. Natomiast w miejscach, w których zachowanie odległości 2-2,5 m jest niemożliwe, a dodatkowo tam, gdzie ograniczona jest wentylacja, czyli w pomieszczeniach zamkniętych, powinniśmy nosić maseczki zakrywające usta i nos.
Odra, ospa, polio...Co wiesz o chorobach zakaźnych?
To informacja zrozumiała dla wszystkich.
I rozporządzenie tej treści - trzymajcie odległość tam, gdzie się da, a gdzie się nie da to zakładajcie maski - powinna wystarczyć.
Ale nie wystarcza.
Tymczasem okazuje się, że w niektórych miejscach odległość ma być taka, w innych - inna, a na zewnątrz - maseczka. Jeżeli wokół mnie, w odległości kilku metrów nie ma nikogo innego, to po co ja mam tę maseczkę zakładać? Wiele osób o tym od początku mówiło. Nie ma żadnego logicznego wytłumaczenia, jeżeli teraz wymaga się, żeby biegacz w parku miał maseczkę, a za jej brak strażnik może mu wlepić mandat, to tylko podważa wiarygodność tych, którzy takie zarządzenia wymyślają. To oczywiste, że takie historie są szeroko komentowane, a podważenie jednego elementu w całym dość dużym systemie zarządzeń i obostrzeń jest z automatu podważeniem ich wszystkich. I zaczyna się szum informacyjny. Gdyby przyjrzeć się dyskusji o maseczkach czy przyłbicach, to można się w argumentacjach, nawet tych oficjalnych, kompletnie pogubić. A tymczasem prostota komunikatu jest wartością samą w sobie. Noście maski tam, gdzie nie możecie zachować odległości, a tam, gdzie może być ona zachowana, nie musicie ich zakładać. Taka informacja trafi do każdego, ponieważ jest logiczna. Tymczasem w początkowym okresie pandemii zalecane było noszenie m.in. przyłbic, co jest zupełnie nielogiczne. Przyłbica zabezpiecza tego, kto ją ma w sytuacji, gdy ktoś na niego kichnie, splunie, gdy krew na niego pryśnie. Czyli lekarza, ratownika medycznego, który musi się nachylić nad pacjentem, zbadać go, czy zoperować. Przyłbica, jeszcze na dodatek mocowana do okularów, albo taka na pasku, która zasłania kawałek nosa i kawałek ust, ale kończy się na wysokości brody, jest zaprzeczeniem jakiejkolwiek logiki i elementarnej wiedzy o sposobach przenoszenia się wirusa. Jeżeli tak jest, to dlaczego przyłbice znalazły się w rozporządzeniu, które nałożyło na nas obowiązek noszenia przyłbic jako alternatywy dla maseczek?
Szczęśliwie, ktoś poszedł w końcu po rozum do głowy i to rozporządzenie zmienił. Czy jednak odrobił lekcję? Czy sposób komunikowania się rządzących ze społeczeństwem w ostatnim czasie, czyli w okresie trzeciej fali pandemii się poprawił?
Brakuje mi przede wszystkim prostoty informacji. Konferencja prasowa, czy komunikat na temat obostrzeń, który trwa więcej niż dwie, trzy minuty, staje się komunikatem niejasnym. Tymczasem konferencje takie trwają np. godzinę. Jakieś obostrzenia wchodzą, jakieś są likwidowane i jeżeli człowiek nie śledzi całej konferencji, to tak naprawdę nie wie, co jest czynne, a co nieczynne. Z punktu widzenia skuteczności komunikacji to jest błąd, żeby nie powiedzieć zbrodnia. Kilkanaście dni temu ukazała się w „Nature” bardzo ciekawa publikacja związana z pandemią. Otóż, grupa naukowców dokonała przeglądu polityk informacyjnych różnych rządów i ich skuteczności, porównała to do wskaźników zachorowalności w różnych krajach i wydała dziesięć złotych rekomendacji, które w tej, konkretnej sytuacji, każdy, kto się komunikuje ze społeczeństwem, powinien mieć z tyłu głowy. Prostota informacji i konsekwencja znajdują się na początku tej listy. Premier powinien wyjść przed kamery i powiedzieć - ja tu rządzę, zaufajcie mi, panujemy nad sytuacją, a nawet jeżeli jest trudno, to mamy plan. Składa się on z trzech punktów (a nie piętnastu), bo po trzecim nikt już nie będzie dalszych pamiętał. Zapamięta tylko chaos, jakąś złożoną konstrukcję, a jak konstrukcja jest złożona, to przestajemy tak intuicyjnie wierzyć w to, że rzeczywiście nad tym panujemy. A co mamy? Premiera, który przemawia za długo i trudno nadążyć za tym, co mówi oraz doradców, wśród których są mówiący co innego niż premier, a na końcu ministra zdrowia, który i tak musi niektóre ich stwierdzenia prostować.
Koordynacja tego wszystkiego nie jest łatwa.
Zdaję sobie sprawę, że pandemia jest olbrzymim wyzwaniem również z punktu widzenia zarządzania informacją. Naprawdę nie chciałbym być na miejscu kogokolwiek z tych, którzy muszą decydować i komunikować, ale mam ten komfort, że pani do mnie dzwoni i pyta, co ja o tym sądzę. Ja zaś, analizując to na co dzień, mogę powiedzieć, co o tym myślę. A myślę, że można by wiele rzeczy dopracować, zmienić w tej komunikacji po to, żeby była ona jednoznaczna i konsekwentna. Myślę też, że nie ma skutecznej komunikacji bez zaufania odbiorców do nadawcy komunikatu.
Ależ Polacy do nikogo nie mają zaufania.
Faktem jest, że Polacy są bodaj najbardziej nieufnym wobec swojej klasy politycznej narodem Europy. Ale z drugiej strony, to zaufanie buduje się też prostotą komunikatów. Czyli, wbrew temu, co by podpowiadała intuicja, nie zbudujemy wiarygodności zasypywaniem odbiorcy mnóstwem danych, wykresów, rozporządzeń, wyjątków od tych rozporządzeń, które trzy dni później są wyjątkami od wyjątków. W ten sposób pokazujemy odbiorcy, że jest chaos. Jeżeli chcemy przekazać wiele informacji, trzeba wybrać te, które dotyczą wszystkich, a pozostałe skierować do poszczególnych grup.
Co to oznacza, że komunikat nie powinien trafiać do wszystkich?
Przekaz powinien być zróżnicowany, ponieważ mamy różnych odbiorców. Analizując warunki polskie i jednocześnie standardy dobrej komunikacji, na potrzeby jednego z moich ostatnich wykładów, wyodrębniłem siedem grup, które wymagają innych komunikatów. Te grupy to: dzieci do 12 lat i ich rodzice, uczniowie szkół średnich ( bardzo mobilna grupa), młodzi dorośli, mniej więcej w wieku od 30 oraz osoby do 75 lat , osoby powyżej 75. roku życia, osoby z grupy ryzyka oraz osoby niepełnosprawne (gorszy słuch, wzrok) i chore. Nie chodzi o to, że komunikaty inne nie trafiają do tych grup, dla których nie są przeznaczone, natomiast ewidentnie jest tak, że kluczowe informacje dla osób 70 plus niekoniecznie muszą być ciekawe dla dzieci do lat 12 i ich rodziców. Cała sztuka polega na tym, by w trakcie jednej konferencji nie komunikować się ze wszystkimi jednocześnie, bo wtedy tak naprawdę nie komunikujemy się z nikim. Trzeba za to znaleźć sposób, by informacje dotyczące konkretnych grup trafiały głównie do nich. Być może powinno być tak, że wychodzi ktoś ważny i mówi krótko: teraz jest godzina 14, o 15 będzie komunikat np. dla osób w wieku 30 plus, o 17 - dla osób po 75. roku życia itp., a dla tych najmłodszych to w ogóle nie będzie komunikatu, bo się z nimi porozumiemy na Facebooku czy YouTubie. Tych sposobów jest wiele, nie mam natomiast wątpliwości, że komunikaty do wszystkich powinny być zredukowane do minimum, natomiast ważne dla tych poszczególnych grup - powinny być kierowane do nich bezpośrednio.
O czym jeszcze powinny pamiętać osoby przekazujące nam komunikaty?
O tym, że trzeba wsłuchiwać się w potrzeby ludzi, do których się mówi i pokazywać emocje. Bo nawet jeśli stanie przed nami ktoś wiarygodny, ale zachowujący się jak cyborg, to nasz mózg, nieświadomie, nie będzie w stanie tego przyjąć. Będziemy go słuchać, ale mu nie uwierzymy. Komunikować trzeba się otwarcie, szczerze, uczciwie. Zakładać i przyzwyczajać swojego odbiorcę do tego, że to, o czym mówimy dziś, jutro może się zmienić, bo sytuacja jest dynamiczna. Gdy komunikat staje się nieaktualny, reagujmy na to, a gdy okaże się błędny, to musimy się do tego przyznać, a nie iść w zaparte. Warto też zdawać sobie sprawę z tego, że pandemia jest stresogenna, ludzie się boją, nie wiedzą, co przyniesie kolejny dzień i czekają, aż ktoś do nich przemówi. Sytuacja, w której ktoś przejmuje narrację, jest potencjalnie bardzo groźna. Bo choć słuchają go miliony, nie jest za nic odpowiedzialny. I nagle możemy się dowiedzieć, że w szczepionkach jest chip, a wirus to wymysł tych, którzy chcą nas kontrolować.
I kolejne osoby będą negować istnienie wirusa.
Dzieje się tak z wielu różnych powodów. Jednym z nich jest brak zaufania do ludzi, którzy mówią „wirus jest na tyle groźny, że trzeba się szczepić”. Czym innym są jednak dosyć hałaśliwe grupy, które zbijają kapitał, także polityczny, na podważaniu sensu szczepień. I nie tylko przeciw covid. Na świecie to zjawisko jest znane od lat, choć częściowo może mieć inne podstawy niż u nas. I mimo że to zupełnie inna historia, to efekt końcowy jest taki sam, coś, co kiedyś nie było kwestionowane, dziś jest podważane. Zaledwie kilka dni temu ukazała się informacja, że Polska znalazła się „pod kreską” tzw. odporności stadnej na odrę. W przypadku odry - która jest groźną chorobą, tzw. wyszczepialność powinna być w granicach 95 proc. po to, by się ona nie rozprzestrzeniała. Tymczasem według UNICEF-u, ten wskaźnik w Polsce spadł poniżej 93 proc. co oznacza, że zaczynamy tracić tę odporność zbiorową. A nie mówimy o chorobie, która pojawiła się rok temu, odra towarzyszyła naszym rodzicom, dziadkom.
Odra nam grozi, natomiast na covid choruje i umiera dziennie kilkaset osób, tysiące rodzin w Polsce jest w żałobie z powodu straty kogoś, kogo ta choroba zabrała.
Problem w tym, że wiele osób wciąż jest przekonanych, że ci chorzy nie umierają wcale na covid, tylko dlatego, że szpitale zamknęły się na innych chorych. Kiedy rozmawiam z ludźmi i czytam wpisy pod swoimi filmami na ten temat, widzę pewną ewolucję; najpierw powtarzano, że wirusa w ogóle nie ma. Potem, że jest, ale jest tak samo groźny jak wirus grypy sezonowej, a te śmierci ponadstatystyczne to wynik nieleczenia innych schorzeń. Z analizy statystycznej wynika, że jednak większość tych „nadwymiarowych” zgonów jest bezpośrednio lub pośrednio powiązana z covid. W szpitalach nie leżą, jak twierdzi znana piosenkarka - statyści, tylko ludzie w stanie bezpośredniego zagrożenia życia. Współczuję lekarzom, którzy muszą decydować komu ratować życie, a potem słyszą, że są kupieni przez przemysł farmaceutyczny, a ludzie umierają z powodu ich bezczynności.
Jak więc przekonać, że szczepienia są ważne?
Wierzę w moc edukacji i uważam, że trzeba inwestować w naukę. Teraz widzimy, jak bardzo źle uczymy matematyki, skoro większość ludzi nie rozumie wykresów, jak bardzo źle uczymy biologii, skoro ktoś pisze, że tak naprawdę szczepionki nie działają w ogóle i nigdy nie działały, tylko są sposobem na to, by kogoś zniewolić lub wszczepić mu czipa. Jeżeli chcemy, by podobna sytuacja nie powtórzyła się za lat pięć, dziesięć, czy piętnaście, to już dzisiaj powinniśmy zastanowić się, jak uczyć matematyki, nauk ścisłych, w tym biologicznych. Natomiast dzisiaj dbać o to, by jakość komunikatów była jak najwyższa a wpływ fakenewsowych informacji - jak najniższy. A takich osób, jak wspomniana piosenkarka, które nie mają niczego mądrego do powiedzenia, nie powinno się zapraszać do telewizji czy też nagłaśniać w jakikolwiek inny sposób.