Dziś popularne jest w Polsce pytanie – dlaczego przy 100-200 dziennych zakażeniach koronawirusem zamykaliśmy lasy i parki, a przy 400-600 zdejmujemy niemal wszystkie obostrzenia. Ludzie mówią, że chyba coś tu nie gra.
Bo nie gra, i to bardzo. Maseczki w sklepach nosi chyba z 70-80 proc. osób, w znacznej części z nich nie ma już nawet stanowiska do dezynfekcji.
Kiedy rozmawialiśmy w kwietniu o obostrzeniach i wstępnym odmrażaniu gospodarki, mówił Pan, że rządowe plany zarządzania kryzysowego są pisane na kolanie.
Podtrzymuję to zdanie. Zarządzanie kryzysowe to jest proces, który musi funkcjonować w pewnym cyklu. On nie polega jedynie na wydaniu dyrektyw, a same obostrzenia, reżim sanitarny to tylko elementy układanki, którą w pełni pokazały Korea Południowa, Tajwan, Nowa Zelandia, czyli kraje, które najlepiej sobie radziły z pandemią.
Izolacja jest potrzebna wtedy, gdy masowo testuje się ludzi, dezynfekuje przestrzeń publiczną i stosuje reżim sanitarny. W Polsce przestrzegano obostrzeń przez pierwsze 2-3 tygodnie, gdy panował strach przed chorobą.
Zarządzanie kryzysowe bazuje na kontroli i analizie informacji zwrotnych – przy czym kontrola to nie jest sprawdzanie przez policjantów siatek z zakupami, co mieliśmy jeszcze w marcu, kwietniu. Trzeba zbierać dane, analizować je, sprawdzać, czy działania przynoszą skutek, eliminować błędy. Taki model zarządzania kryzysowego stosuje się w każdym niemal przypadku, nie tylko epidemii, ale zagrożeniach terrorystycznych, masowych pożarach, suszach, powodziach itp.
Powinniśmy cały czas prowadzić dokładne śledztwa epidemiologiczne, masowo testować ludzi, wykrywać ogniska zakażeń – to jedyny sposób na pandemię.
Od marca tak postępuje cały cywilizowany świat.
Ale „lockdownu” nie mogli już wytrzymać ludzie, którzy słyszą o sukcesach w walce z chorobą w krach UE, a na pewno gospodarka.
Wróćmy raz jeszcze do naszej rozmowy z kwietnia. Mówiłem wtedy – chorzy powinni być na kwarantannie albo w szpitalu, a zdrowi w pracy. Gospodarka musi być uruchomiona, bez dwóch zdań, też o tym dwa miesiące temu mówiliśmy. Tyle tylko, że przedsiębiorcy, zakłady pracy, firmy – wszyscy powinni mieć świadomość, że przestrzeganie przez nich zaleceń epidemiologicznych może być skontrolowane w każdej chwili. A tak nie jest. Bawimy się z chorobą w ciuciubabkę.
Ja mam wrażenie, że w Polsce „walnęliśmy setę” na odwagę, zamknęliśmy oczy, przeżegnaliśmy się i naprzód – może się uda. Nikt już chyba nie respektuje sanitarnego reżimu.
Premier Mateusz Morawiecki i minister zdrowia Łukasz Szumowski mówią, że obostrzenia, w razie gdy zwiększy się liczba zachorowań, mogą wrócić.
Drugiego „lockdownu” nie będzie, nawet gdy liczba zgonów wzrośnie radykalnie. Nie da się drugi raz zamknąć ludzi w domach i zamrozić gospodarki.
Są głosy, głównie partii opozycyjnych, że luzowanie było konieczne, by przekonać Polaków do decyzji przy urnach wyborczych.
Polityka jest bardzo złym sprzymierzeńcem w zarządzaniu kryzysowym. Jeśli się nic nie stanie, to dobrze. Jeśli będzie inaczej, ludzie tego politykom nie zapomną. Wspomniany wyżej minister zdrowia, prof. Łukasz Szumowski mówi wciąż, że my coś przesuwamy w czasie. Czy chodzi mu o liczbę zgonów znaną z Włoch i Hiszpanii?
25 tysięcy zmarłych w Polsce na koronawirusa – to jest wciąż możliwe. Jeszcze w tym roku.
Ale nikt już w chorobę i koronawirusa chyba nie wierzy.
Ja nie wiem, czy ta choroba jest groźna, czy nie. Jednak z punktu zarządzania kryzysowego to jest drugi, mniej ważny poziom dyskusji. Kluczowe jest przygotowanie do jak najgorszych scenariuszy. Z drugiej strony wiem jedno – trzeba uznawać autorytety. Skoro wirusolodzy i epidemiolodzy z doświadczeniem i wiedzą mówią, że choroba jest groźna, to należy im wierzyć. Jeżeli autorytety stwierdzą, że choroba nie była niebezpieczna, to ja zrozumiem taki błąd.
Na razie jednak mówią, że nie wiadomo dlaczego na COVID-19 umarł np. 40-latek bez innych schorzeń, skąd się biorą neurologiczne powikłania po tym wirusie u dzieci.
Dr Grzesiowski mówił o bzdurach w internecie, w stylu że „koronawirus to grypa”, a ja jestem tego samego zdania – wpadliśmy w Polsce w pułapkę „tysiąca zgonów”. Bo jeżeli porówna się tę liczbę ze statystykami śmierci we Włoszech czy Hiszpanii, to ludzie sobie myślą, że to niewiele, praktycznie nic.
Pułapką jest myślenie, że jest już po pandemii. Nie wiemy nadal, jak ta choroba zabija. Niech tylko 30 proc. z 38 mln Polaków zachoruje objawowo, z czego śmiertelność to będzie 1 proc. Pytanie czy ci ludzie muszą umrzeć?
Pamiętajmy, że z większością chorób współistniejących, które decydują o najtrudniejszym przebiegu COVID-19, takich jak astma, choroba wieńcowa, można żyć (szacunki mówią, że 6-10 proc. populacji nawet nie wie, że na takie cierpi). Nie jest powiedziane, że ktoś, kto ma 70 lat i umiera na koronawirusa, nie dożyłby osiemdziesiątki.
Czy ktoś chce się znaleźć wśród ludzi najostrzej przechodzących zakażenie koronawirusem? Albo jego bliscy? Jeśli z ułańską fantazją powiemy tak, to zobaczymy, jak to się skończy. Tymczasem chodzi o naprawdę niewielki wysiłek – noszenie maseczek, higienę, zachowanie dystansu.