Katarzyna Wąś-Zaniuk, Strona Zdrowia: Jak zaczęły się twoje problemy ze zdrowiem?
Andrzej Dziedzic: To było już parę lat temu. Miałem wtedy 24 lata. Przez 15 lat wyczynowo trenowałem pływanie, więc miałem dość mocny organizm, wydolny fizycznie. Wszystko zaczęło się dość niewinnie, od takich bezdechów nocnych, ciągłego pokasływania, trudności z oddychaniem. Myślałem, że to pewnie zapalenie oskrzeli lub płuc. To mi się zdarzało podczas uprawiania sportu. Niestety, z każdym tygodniem było coraz gorzej.
Po jednym z kolejnych epizodów bezdechu nocnego, kiedy ledwo się obudziłem, zrozumiałem, że sytuacja staje się poważna. Na szczęście była przy mnie moja dziewczyna. To ona nalegała, żebym natychmiast zgłosił się do lekarza i rozpoczął diagnostykę, bo objawy wyglądały znacznie poważniej, niż jakieś tam zwykłe zapalenie.
Czy pamiętasz dzień, w którym wreszcie trafiłeś do gabinetu lekarza?
Pamiętam ten dzień bardzo dokładnie. To był 16 lutego 2017 roku. Rano postanowiłem wreszcie pójść do lekarza rodzinnego, bo objawy, które miałem, zaczynały mnie naprawdę niepokoić. W pierwszej przychodni nie było już miejsc, w drugiej również mnie nie przyjęto. Dopiero w trzeciej udało mi się trafić na lekarkę, która znalazła dla mnie chwilę.
Kiedy wszedłem do gabinetu i zdjąłem koszulkę, zauważyła na mojej klatce piersiowej wybroczyny. Od razu było widać, że coś jest nie tak. Jej reakcja była wymowna. Tak się zdenerwowała, że aż rozlała kubek z herbatą na swoje dokumenty. Scena dosłownie jak z jakiegoś filmu. To był moment, w którym dotarło do mnie, że sprawa jest poważna.
Po krótkim badaniu szybko wypisała kartkę z adnotacją: podejrzenie guza tarczycy i dodała aż cztery wykrzykniki. Wręczając mi tę notatkę, powiedziała tylko: „Niech pan jedzie natychmiast do najbliższego szpitala. Oby pan zdążył.”
Pojechałem do szpitala Bielańskiego, gdzie pracowała moja mama chrzestna, ale akurat była na urlopie. Usiadłem więc przed szpitalem i zacząłem dzwonić do swoich podopiecznych, żeby odwołać treningi. Wśród nich był nowy kursant, dr Maciej Mrówka, ordynator laryngologii w Kajetanach.
Gdy opowiedziałem mu o swoich objawach, od razu powiedział, żebym natychmiast do niego przyjechał, bo to wygląda raczej na chłoniaka niż na guza tarczycy.
Przypuszczenia specjalisty okazały się prawdą?
Ostateczna diagnoza brzmiała: chłoniak limfoblastyczny z komórek T, więc tak, miał rację od samego początku.
Dr Maciej Mrówka bardzo mi pomógł. Mogę śmiało powiedzieć, że dzięki niemu dziś rozmawiamy. Od razu zajął się diagnostyką, a po tygodniu, dzięki jego zaangażowaniu i czystemu altruizmowi, trafiłem do Centrum Onkologii. To był błyskawiczny proces, jak na realia służby zdrowia.
W szpitalu miałem szczęście spotkać wielu znakomitych polskich lekarzy. Moją lekarką prowadzącą była dr Katarzyna Domańska-Czyż. To właśnie jej zawdzięczam uratowanie życia i doprowadzenie mnie do pełnego wyleczenia.
Kolejnym ojcem tego sukcesu był doktor hab. Grzegorz Rymkiewicz, jeden z najlepszych patomorfologów na świecie. Często powtarza, że „nie wypuścił jeszcze żadnego pacjenta bez diagnozy” — i to nie są puste słowa. Tak było również w moim przypadku.
Co czuje osoba, która dowiaduje się, że jest śmiertelnie chora?
To był zlepek skrajnych emocji. Z jednej strony pojawiła się rozpacz i paraliżujący lęk przed tym, co będzie dalej, a z drugiej... dziwne poczucie spokoju, może nawet ulgi. Byłem zadowolony ze swoich 24 lat. Nie miałem takiego poczucia, że coś tam zmarnowałem, czy za mało osiągnąłem.
To był prawdziwy kalejdoskop uczuć i myśli, które trudno uporządkować. A potem, gdy emocje trochę opadły, po prostu zacząłem się leczyć.
Jak wyglądał czas spędzony na oddziale onkologicznym?
Zacząłem wtedy poznawać zupełnie inny świat — świat szpitalnych korytarzy, ludzi walczących o życie. To zupełnie inna rzeczywistość, istniejąca obok tej „normalnej”, ale oddzielona bardzo wyraźną granicą. Pierwszy raz spędziłem na oddziale onkologicznym prawie sto dni, choć początkowo sądziłem, że zostanę może na tydzień.
Choroba okazała się znacznie poważniejsza, niż przypuszczałem, i zaczęła odbierać mi nie tylko siły fizyczne, ale też poczucie kontroli nad własnym ciałem i psychiką.
Z czasem jednak, mimo ogromnych trudności, spotkałem tam wielu wspaniałych ludzi i nauczyłem się patrzeć na życie inaczej. Dziś prowadzę własną fundację, która wspiera pacjentów onkologicznych — to dla mnie sposób, by oddać, choć część dobra, które sam otrzymałem.
W trakcie leczenia pojawiły się jednak poważne komplikacje, nowotwór dał przerzuty do ośrodkowego układu nerwowego. To bardzo trudna sytuacja, bo bariera krew–mózg uniemożliwia skuteczne działanie większości leków.
Mój guz był ogromny. Miał aż 21 centymetrów i zajmował niemal całe śródpiersie. Podczas biopsji doszło nawet do zatrzymania akcji serca i reanimacji. Lekarz powiedział wtedy: „Ma pan niesamowite mechanizmy kompensacyjne, panie Andrzeju”.
Po trzech miesiącach leczenia dowiedziałem się o zajęciu mózgu. Choć nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji, widziałem po twarzy mojej pani doktor, że jest bardzo źle.
W moim przypadku, przy rzadkim podtypie chłoniaka limfoblastycznego z komórek T, wcześniejsi pacjenci z takim rozsiewem niestety nie przeżyli. Na szczęście ja o tym dowiedziałem się dopiero po zakończeniu leczenia.
W pewnym momencie poinformowano cię, że musisz mieć wykonany przeszczep...
Pamiętam rozmowę z doktorem Rymkiewiczem, który powiedział mi wprost: „Dziedzic! Musisz mieć przeszczep, musisz przejść allotransplantację”. Poźniej rozmawiałem z moją panią doktor. Pamiętam, że siedzieliśmy wówczas na korytarzu oddziału.
Zadałem jej jedno pytanie, które w tamtej chwili wydawało mi się najważniejsze: „Ma pani trójkę dzieci. Gdyby zamiast mnie siedziało tutaj jedno z nich, zrobiłaby pani ten przeszczep?” Odpowiedziała, że tak. To dało mi pewien spokój i pozwoliło podjąć decyzję — skoro matka zdecydowałaby się na tak ryzykowną procedurę dla swojego dziecka, to zagrożenie jest realne, ale warto walczyć.
W tamtym czasie przeszczep był bardzo ryzykowny. Przeżywalność wynosiła około 70 proc., a 30 proc. pacjentów umierało. Lekarze w Warszawie nie chcieli się tego podjąć, dopiero znalazłem specjalistę w Gliwicach, który zgodził się przeprowadzić operację.
Od specjalisty usłyszałeś: „Pana przeszczep jest możliwy, ale musi pan spełnić kilka warunków”. Jakie to były warunki?
Lekarz odpowiedzialny za mój przeszczep powiedział mi wprost, że aby procedura miała sens, muszę znaleźć dawcę w ciągu trzech miesięcy. Dawca musiał być mężczyzną w podobnym wieku i mieć pełną zgodność genetyczną HLA 10 na 10. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, jak trudne jest to zadanie i zgodziłem się bez wahania.
Później zrozumiałem, że znalezienie takiego „bliźniaka genetycznego” to jak wygrać w totka dwa razy z rzędu, zwłaszcza przy tak wyraźnych kryteriach i ograniczonym czasie.
Jesienią, gdy zdecydowałem się działać, rozpoczęliśmy akcje rejestracji potencjalnych dawców, dedykowane specjalnie dla mnie. Ludzie zaczęli się zgłaszać, aż po jednej z takich akcji koleżanka pielęgniarka powiedziała: „Dziś chyba jak zwykle masz szczęście w życiu”. I rzeczywiście, następnego dnia dowiedziałem się, że znaleziono dawcę, który spełniał wszystkie wymagania.
Opowiedz coś więcej na temat przeszczepu komórek macierzystych. Jak to wyglądało w twoim przypadku?
1 lub 2 stycznia 2018 roku pożegnałem się z rodziną i trafiłem do sali tej izolacyjnej w szpitalu w Gliwicach na pięć tygodni, jakoś tak. To było bardzo trudne pięć tygodni. Miałem utratę świadomości, jakieś halucynacje. Leki, które dostałem, ta chemioterapia w dużych dawkach, która została mi właśnie zaaplikowana, ona wywróciła totalnie jeszcze raz całe moje ciało do góry nogami.
No ale przeszczep zaczął działać. Te twórcze komórki macierzyste zagnieździły się w moich kościach długich. Ten proces był bardzo bolesny. Byłem na żywieniu pozajelitowym, musiałem korzystać z plastrów z morfiną.
Popełniłem też ogromny błąd. Oszukałem lekarzy, że czuję się już dobrze, że nie mam żadnych dolegliwości — choć w rzeczywistości wciąż zmagałem się z silnymi biegunkami. Chciałem po prostu jak najszybciej wrócić do domu, wyrwać się z tej szpitalnej rzeczywistości.
Pamiętam, że moja dziewczyna, Asia przygotowała mi jajko na miękko, a ja po jego zjedzeniu spędziłem całą dobę z potwornymi biegunkami i wymiotami. To całkowicie mnie wyczerpało i doprowadziło do gwałtownego rozwoju choroby przeszczep przeciwko gospodarzowi (przyp. red. niebezpieczne powikłanie występujące po przeszczepie allogenicznych komórek krwiotwórczych).
Moje życie było naprawdę zagrożone. I tutaj dzięki uprzejmości dr Czyż i dr Ostrowskiej, zostałem z ulicy dosłownie przyjęty z powrotem na oddział do Centrum Onkologii, tylko że to nie był oddział specjalizujący się w pacjentach po procedurze allotransplantacji. Czekałem wtedy na miejsce w Instytucie Hematologii i Transfuzjologii, by kontynuować leczenie w izolacji.
Kiedy myślałem, że moja przygoda z onkologią dobiegła końca, spędziłem jeszcze miesiąc w szpitalu, a potem przez trzy lata leczyłem powikłania — m.in. przetoki w jelicie grubym i liczne uszkodzenia wielonarządowe. W tym czasie poznałem doktora Hałabudę, z którym współpracuję do dziś. To on kolejny raz ratował mi życie, wyciągając mnie z poważnej zapaści poprzeszczepowej i rozwiniętej choroby GVHD.
Czy pasja do pływania pozostała?
Tak, pasja do pływania pozostała, choć dziś trudniej mi utrzymać regularność w treningach z powodu intensywności życia. Teraz moim celem jest przywrócenie tej regularności. Mogę też powiedzieć zupełnie szczerze, że wiele zawdzięczam onkologii — mimo że zrujnowała moje zdrowie fizyczne i psychiczne, zmieniła moją twarz, odebrała włosy i siły, nauczyła mnie jednak pokory i doceniania życia.
Bardzo dziękuję za rozmowę!
Andrzej Dziedzic prowadzi dziś fundację Palestra Pływania, która wspiera dorosłych pacjentów onkologicznych oraz ich rodziny, a także organizuje zajęcia z pływania, jogi i biegania. Angażuje się w edukację i promocję idei dawstwa szpiku, zachęcając ludzi do rejestracji w bazie dawców. Jest również współautorem książki „Liczy się każdy oddech”, w której opowiada o własnych zmaganiach z chorobą nowotworową.









