Jak wyglądają ostatnie dyżury w karetce?
Ogromny problem jest w przekazywaniu pacjentów na szpitalne oddziały ratunkowe, bo ciągle słyszymy, że nie ma miejsc. Stąd te kolejki karetek przed szpitalami. Dotyczy to zarówno pacjentów zakażonych, jak i niecovidowych. Mam wrażenie, że oddajemy ich do szpitala ze świadomością, że prędzej czy później umrą. Gdy pacjent nie ma objawów koronawirusa, to nawet szybko ma szanse dostać się na SOR. Natomiast, jeśli tylko pojawia się choćby jeden objaw, jak gorączka albo duszność, to takiej osoby nikt nie chce przyjąć. SOR odpowiada wtedy, że pacjent ma podejrzenie koronawirusa i powinien trafić na „strefę brudną”. A na „brudnej” wszystkie łóżka są zajęte, bo pacjenci długo czekają na wynik albo na przekazanie do oddziałów zakaźnych. A wspomniane symptomy niekoniecznie przecież wskazują na zakażenie koronawirusem, może to być duszność sercowa albo gorączka spowodowana zwykłą infekcją.
I co wtedy robicie?
Zdarza nam się jeździć z takimi pacjentami po dwie godziny, żeby znaleźć szpital, który ich przyjmie. Czasem, brzydko mówiąc, dochodzi do „handlu” pacjentami. Z pomocą dyspozytora ustalane jest, że zabieramy z SOR jednego pacjenta z wynikiem dodatnim na oddział zakaźny, a w zamian możemy oddać naszego pacjenta z karetki. Przykre jest to, że jeden objaw dyskwalifikuje pacjenta do otrzymania pomocy na „czystym” SOR-ze. Nie wystarcza nawet tzw. szybki test antygenowy, którego wynik nie potwierdził zakażenia koronawirusem. W takich momentach zastanawiamy się, czy czasem dla dobra tych ludzi nie doprowadzić do obniżenia temperatury z pomocą leków, żeby tylko zdążyli szybko otrzymać pomoc. Nawet jak pacjent „zatrzyma się” w karetce, to na masażu serca dowozimy go na izbę, i wtedy, jak nie ma ratunku, dochodzi do ogłoszenia zgonu.
A jak jest z pacjentami z potwierdzeniem koronawirusa?
Jak zaczynałem ostatnio dyżur, to na dzień dobry usłyszałem, że już nie ma żadnych miejsc covidowych. Wtedy używamy swoich kontaktów i kombinujemy, żeby takiego pacjenta „sprzedać” na oddział z łóżkami covidowymi. Koordynator również próbuje ustalić, gdzie jest wolne miejsce. Czasem trzeba jechać do Białej Podlaskiej, Tomaszowa, Chełma. To po dwieście kilometrów na jednego pacjenta. Wtedy taka karetka przez 3-4 godziny jest wyłączona z użytkowania, a zespół ratowniczy z pomagania innym chorym. Rząd w ogóle sobie z tym nie radzi. Ten system właśnie umiera. Naprawdę rozważamy różne warianty. Niedługo może dojść do tego w Polsce, że my też wyjdziemy na ulice.
Jak się czują ratownicy po kilku intensywnych miesiącach walki z koronawirusem?
Wybraliśmy ten zawód, bo chcieliśmy nieść pomoc. Mamy to zakodowane w głowie, więc nie dezerterujemy. Psychicznie jest raz lepiej, raz gorzej. Dzielimy się przeżyciami na bieżąco w pracy, czasem próbujemy coś obrócić w żarty, aby nie przynosić pracy do domu. Mimo to, mamy poczucie, że zrobiono z nas mięso armatnie. Od początku epidemii nie dostajemy żadnych dodatkowych pieniędzy za pracę w czasie epidemii w bezpośrednim zagrożeniu. Rząd ma nas gdzieś, nie dostaliśmy do tej pory ani złotówki. Według znowelizowanej ustawy covidowej, osoby skierowane przez wojewodę do pracy przy epidemii, mają otrzymywać podwójną pensję. Może dlatego zdecydujemy się pójść do szpitala tymczasowego. Co prawda minister zdrowia zapowiada, że również to dodatkowe wynagrodzenie obejmie ratowników medycznych w karetkach, ale nie uwierzę w to, dopóki nie zobaczę pieniędzy na koncie. Wiele nam już obiecywano. Niektórzy z nas rozważają też zmianę zawodu, bo mamy też inne profesje. Zastanawiamy się, jak długo jeszcze wytrzymamy, żeby nie wyjść na ulice. Tak naprawdę ten system już nie istnieje.
- Znicze i chryzantemy przed siedzibą PiS. Zobacz zdjęcia z niedzielnego protestu
- Takiego 1 listopada nigdy nie było. Pustki w dniu Wszystkich Świętych. Zobacz zdjęcia
- „Mamy dość!” Tygodniowy przegląd protestów w Lublinie. Zobacz
- Szef szpitala o zakażeniu: Jednego dnia zastawiałem się, czy nie zadzwonić po karetkę
- Tysiąc misiów dla ofiar aborcji. Happening Młodzieży Wszechpolskiej
- „Apel zwykłych księży”. Duchowni nazywają rzeczy po imieniu