Kiedy prezydent, premier i ministrowie mówią o „pierwszej linii frontu”, na której w walce z koronawirusem mają stać lekarze i personel medyczny, opowiadają nam bajki o żelaznym wilku. Pierwsza linia frontu może bowiem istnieć tam, gdzie walczy regularna, dobrze zorganizowana, zaopatrzona i dowodzona armia. Tymczasem w ogarniętej epidemią Polsce mamy do czynienia z wojną partyzancką.
Chaos w dowodzeniu, niewydolność struktur i przecięte linie zaopatrzenia systemu ochrony zdrowia usiłują w niej równoważyć własnymi siłami ci, w których rękach jest dziś nasze zdrowie. Niezależnie od tego, czy pracują w jednoimiennym szpitalu zakaźnym czy w prowincjonalnej przychodni z kilkoma podstawowymi gabinetami specjalistów, lekarze i pracownicy medyczni każdego dnia narażają się na zakażenie koronawirusem SARS-CoV-2. W razie gdy dojdzie do kontaktu z wirusem, oczekiwanie na test i jego wyniki będzie mogło trwać i ponad tydzień. To samo dotyczy pacjentów – co bez przerwy zwiększa ryzyko zakażenia podczas zwykłej medycznej pracy. Niebezpieczeństwo paraliżu kolejnych placówek medycznych nie maleje.
Dziwne rozmowy, czyli knebel
Lekarzom i pracownikom medycznym nie wolno już o tym jednak mówić. Całą Polskę obiegły wiadomości o dyscyplinarnym zwolnieniu ze szpitala w Nowym Targu Renaty Piżanowskiej, położnej, która napisała o prowizorycznych maseczkach wykonywanych z ręcznika papierowego i zamieściła zdjęcie swych rąk podrażnionych po nieustannym kontakcie z płynem dezynfekującym.
Niestety, to nie odosobniony przypadek, tylko wycinek z domykania systemu. Lekarze mają milczeć. 20 marca Józefa Szczurek-Żelazko, wiceminister zdrowia, rozesłała do krajowych konsultantów medycznych pismo, w którym żąda od nich zakazania konsultantom wojewódzkim wyrażania w mediach opinii związanych z epidemią COVID-19. Szczurek-Żelazko oczekuje zarazem, że o sytuacji epidemicznej będą informować jedynie konsultanci krajowi – uwaga, po uprzedniej konsultacji z resortem zdrowia i GIS.
To samo dzieje się niżej – także na poziomie poszczególnych placówek. Lekarze i pracownicy medyczni mają milczeć – dotyczy to zarówno kwestii związanych z samą epidemią, jak i aktualnych warunków pracy.
Lekarka z południa Polski:
- U nas już kilka osób ma za sobą mocno dziwne rozmowy z dyrekcją szpitala – po paru postach na Facebooku i po kilku publikacjach w prasie lokalnej. U nas od takich nieprzyjemnych pogawędek jest zastępca dyrektora. Straszył już przepisami o stanie epidemii, groził postępowaniem w izbie lekarskiej.
Niezależnie od prób narzucania embarga informacyjnego, fakty są takie, że w całej Polsce lekarze, ratownicy, pielęgniarki i pielęgniarze, jak również salowe zostali w obliczu epidemii pozostawieni sami sobie. Brakuje im absolutnie elementarnego sprzętu ochrony osobistej, przez co w swej pracy są nieustannie narażeni na zakażenie koronawirusem. Luksusem bywają nawet maseczki z fizeliny i zwykły płyn do dezynfekcji, taki sam, jak ten, którego Polacy bezskutecznie poszukują na stacjach Orleniu, nie mówiąc już o specjalistycznych ubraniach ochronnych.
Wojna partyzancka
Lekarze i pracownicy medyczni i tak jednak próbują łatać dziury w systemie, własnymi siłami starają się wyręczać państwo, które ich zawiodło. Samodzielnie – albo przy pomocy rodzin - szyją maseczki, montują przyłbice z plexi, zakładają rękawiczki, które sami kupili i ruszają do boju. Ba, okazuje się, że lekarze mogą nawet więcej - wymieniają się bowiem również schematami samodzielnych przeróbek masek do nurkowania na maski do wentylacji pacjentów intensywnej terapii albo dyskutują o samodzielnie zebranej dostępnej wiedzy na temat tego, przy jakich objawach pacjent musi zostać zaintubowany, a przy jakich można spróbować jedynie podać mu maskę tlenową. Szpitale i inne placówki medyczne masowo apelują w sieci o pomoc. Proszą o maski, fartuchy ochronne, kombinezony, płyny dezynfekujące. Część szpitali prowadzi też zbiórki na dokupienie po kilku respiratorów na oddziały intensywnej terapii.
Co piszą lekarze na Facebooku?
Lekarska grupa na Facebooku. Dziesiątki ogłoszeń w rodzaju „Znajomy ma drukarnię 3D, jest gotów produkować takie przyłbice (zdjęcie), czy ktoś ma kontakt do producentów PCV, bo potrzeba surowca?”, „Szwalnia spod miasta XXX oferuje pomoc, potrzebna fizelina na maseczki”. „Oto przepis na działającą maskę do wentylacji NIV poniżej 100 zł na bazie maski do nurkowania, trzeba wydrukować adaptery” (chodzi o maskę dla pacjentów wymagających intensywnej terapii). I tak dalej.
Samoorganizacja, samopomoc, imponujące pomysły i innowacje służące wyręczaniu niewywiązującego się ze swych zobowiązań państwa.Na publicznych profilach w mediach społecznościowych dziesiątki i setki apeli szpitali, oddziałów, przychodni.
Wszystko po to, by podjąć próby minimalizowania ryzyka zakażenia i zapewnić właściwą opiekę pacjentom. A także po to, by utrzymać wydolność systemu. Tak, o to też muszą walczyć lekarze.
W kotle okrążenia
Każde zagrożenie zakażeniem, każde podejrzenie, że mogło do niego dojść to dla lekarzy i personelu medycznego natychmiastowe wyłączenie z pracy na okres do 14 dni. Może temu oczywiście towarzyszyć również kwarantanna ich współpracowników i pacjentów – a nawet całej placówki, co zdarza się coraz częściej i o czym za chwilę. Lekarze zarażają się, bo nie mogą doprosić się o przeprowadzenie testów u swych pacjentów leczonych na inne choroby w ogólnodostępnych placówkach zdrowotnych, ale zdradzających objawy zakażenia koronawirusem.
Priorytet w dostępie do testów wykrywających obecność koronawirusa, który miał zostać przyznany lekarzom i personelowi medycznemu pozostaje kompletną fikcją.
Lekarz Tomasz Rynkiewicz opisuje na Twitterze swoje doświadczenia po możliwej ekspozycji na wirusa. Po 9 dniach w kwarantannie nadal nie pobrano od niego nawet próbek do testu.
Kolejne telefony do sanepidu nic nie wnoszą, jestem ciągle odsyłany z wojewódzkiej do powiatowej stacji i z powrotem. Kadry brakuje, już nie ma obstawy dyżurów na dziś i najbliższe dni. Nie mogę wrócić do pracy przez opieszałość i bałagan, jaki panuje w sanepidzie.
Rynkiewiczowi Pozostaje najpewniej czekanie do końca 14 dniowego okresu kwarantanny. Nawet, jeśli ktoś w końcu pobierze od niego próbki, szanse na wynik przed końcem kwarantanny są niewielkie.
- Od piątku czas oczekiwania to 4-5 dni. Będzie tylko gorzej, bo liczba pacjentów z podejrzeniem koronawirusa tylko się zwiększa – pisze mi lekarz z Wielkopolski. - Zrobiono mi test w czwartek, wyniki miały być na wtorek – potwierdza jedna z pacjentek skierowanych do kwarantanny.
Pięciodniowe oczekiwanie na wynik testu oznacza, że polski system ochrony zdrowia w zderzeniu z epidemią traci wydolność już na etapie samej diagnostyki. W większości innych krajów najmocniej doświadczonych epidemią – jak Włochy, Hiszpania czy Francja - dochodziło do tego dopiero wtedy, gdy liczba pacjentów wymagających wspomagania oddychania przekraczała liczbę dostępnych miejsc na oddziałach intensywnej terapii.
WYWIADY
- Czy pandemia zakończy świat, jaki znaliśmy do tej pory?
- Jak radzić sobie w czasach epidemii koronawirusa?
- Prof. Gut: Musimy wychwycić wszystkie osoby z wirusem
- Epidemia koronawirusa wzmacnia Andrzeja Dudę
- Z powodu koronawirusa świat może się po prostu zatrzymać
- Wszyscy, którzy spotkają się z koronawirusem, łapią go
Tymczasem w Polsce już nawet nie wiemy, ilu realnie mamy zarażonych. Według ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego polskie laboratoria są w stanie przeprowadzić około 3000 testów na dobę. Te realne liczby są nieco niższe. Pięciodniowa kolejka oznacza więc, że oczekuje w niej w tej chwili nawet jakieś 15 tysięcy pacjentów do przebadania. To wąskie gardło w diagnostyce sprawia, że nawet ogólnokrajowy lockdown nie może być w pełni skuteczny. Zgodnie z zaleceniami WHO mogłoby tak być dopiero wtedy, gdyby ograniczeniom w przemieszczaniu się ludzi towarzyszyło realizowanie strategii „test, test, test” po to, by jak najszybciej wychwycić, odseparować i leczyć jak największą liczbę zakażonych.
Tymczasem w Polsce są i tacy pacjenci, którzy czekają dopiero na samo miejsce w kolejce.
– Mojego kolegę z podejrzeniem koronawirusa najpierw odsyłano po infoliniach od Annasza do Kajfasza. W końcu wysłali go do szpitala zakaźnego. Czekał w namiocie, był ostatnim, któremu tego dnia zrobili test, bo robią ich 150 dziennie. Inne osoby odesłali na jutro. On akurat mógł przyjechać swoim autem, ale inni przyjeżdżają taksówkami i komunikacją.
– opowiada jeden z naszych czytelników. Ci, którzy nie załapali się na test, a nie wykazują poważniejszych objawów choroby wracają do domu i próbują szczęścia następnego dnia.
- Prędzej czy później okaże się, że ktoś z nas jest chory, a szpital razem z pacjentami zostanie objęty kwarantanną. W najlepszym razie może skończy się na jednym skrzydle – mówi mi lekarka z jednego z większych warszawskich szpitali. To nie jest szpital zakaźny. To jeden z setek tych polskich szpitali, które próbują nam wciąż zapewniać ogólną i specjalistyczną opiekę medyczną. Epidemia COVID-19 nie sprawiła przecież, że ludzie nagle przestali chorować.
Gumka pęknie
Publiczna ochrona zdrowia działa od dłuższego czasu na granicy wytrzymałości. Niczym gumka od majtek, która lada moment pęknie. W obliczu zbliżającej się pandemii muszę was zmartwić – ta gumka pęknie. Z gołą dupą będziemy walczyć z koronawirusem
– napisała na Facebooku Maria Skotniczuk, lekarka na stażu w szpitalu w Grójcu, który właśnie przestał funkcjonować ze względu na masowe zakażenie koronawirusem.
Na skutek zakażeń koronawirusem zamknięto na okres kwarantanny już niejeden polski szpital. we Wrocławiu zamknięto odział onkologiczny w Szpitalu Wojewódzkim przy ul. Kamieńskiego – tam chora okazała się jedna z pielęgniarek. W Warszawie trzeba było zamknąć część ogromnego szpitala przy Banacha wraz z Izbą przyjęć – nosicielem wirusa okazał się szef personelu pielęgniarskiego. W szpitalu powiatowym w Grójcu doszło do zarażenia jedenaściorga pacjentów i siedmiorga lekarzy – kilkadziesiąt innych osób trafiło na kwarantannę. Dziennikarze Onetu opublikowali materiał będący jedną wielką listów błędów popełnionych przez kierownictwo szpitala.
Kolejka narasta
Coraz więcej jednak przypadków, w których do paraliżu całych placówek dochodzi na skutek zatorów w diagnostyce – czyli za sprawą pacjentów, którym nie można było zrobić na czas testów.
We Wrocławiu trzeba było przeprowadzić ewakuację w Dolnośląskim Centrum Chorób Płuc przy ul. Grabiszyńskiej. Od pacjenta zaraziło się tu aż 16 pielęgniarek i salowych i kilkoro pacjentów – reszta personelu medycznego i jego podopiecznych jest w kwarantannie, cześć z nich oczekuje na wyniki testów. W Nowym Mieście nad Pilicą przy pomocy m.in. żołnierzy WOT trzeba było ewakuować cały szpital, wielu jego pacjentów trafiło do szpitali jednoimiennych. Tam źródłem zakażenia również była pacjentka. Z kolei szpital pulmonologiczny w Wolicy objęto kwarantanną po tym, jak leczona tam na zapalenie płuc pacjentka okazała się chora na COVID-19. Pacjentkę przewieziono do odpowiedniej placówki w Poznaniu, gdzie niestety mimo wysiłków lekarzy zmarła.
W warunkach, w których testów nie starcza dla wszystkich, a kolejki do badania i uzyskania wyników trwają nawet tydzień, lekarze i personel medyczny w każdej placówce są nieustanie narażeni na zakażenie. Wystarczy, że pacjent nie powie całej prawdy podczas wywiadu epidemicznego, wystarczy że ma nietypowe objawy, wystarczy wreszcie, że trafi do szpitala z zapaleniem wyrostka, przechodząc jednocześnie bezobjawowo COVID-19.
Bardziej boję się o pana
Pyta pan, czy się boję? Zależy czego. Nie jestem w żadnej z grup ryzyka. Miałabym zdecydowanie najwięcej szans na bezobjawowy lub bardzo łagodny przebieg choroby. Statystycznie śmierć mi w zasadzie nie grozi. Ale moja mama już jest w grupie ryzyka. Moi pacjenci też. I o nich już jak najbardziej się boję. Tak samo jak o pana. A wie pan dlaczego?
Raczej się domyślam, ale i tak proszę o wyjaśnienie.
- Otóż, gdybym się zaraziła, nasz oddział natychmiast zostałby zamknięty – w najlepszym razie na 14-dniową kwarantannę, gdyby okazało się, że jakimś cudem skończyło się tylko na mnie. To ponad czterdzieści łóżek, łącznie kilkanaście osób personelu. Przez te czternaście dni moglibyśmy pomóc jakiejś setce pacjentów – lekko licząc, bo równie dobrze mogłoby to być i ponad 150 osób. Ja z kolei byłabym poza grą przez jakiś miesiąc. Jestem urolożką i nefrolożką, mogłabym być w pełnej zgodzie z własną specjalizacją być potrzebna również na – jak to określacie w mediach – pierwszej linii frontu, bo część pacjentów z koronawirusem w stanach ciężkich doświadcza uszkodzeń nerek. Ale na tym nie koniec. Przecież zakaźnictwo to relatywnie rzadka specjalizacja. Od pewnej liczby chorych będzie ich po prostu za mało a do bezpośredniej walki z epidemią potrzebni będą lekarze innych specjalizacji, mobilizowani niczym na front. Tymczasem zakażonego lekarza nikt do niczego nie zmobilizuje. – tłumaczy lekarka.
To wszystko prawda. Możliwość kierowania lekarzy do określonego rodzaju pracy dopuszcza i specustawa o epidemii i regulacje stanu zagrożenia epidemicznego i stanu epidemii. Z kolei aktywnych zawodowo lekarzy zakaźników jest w Polsce nieco mniej niż tysiąc. Dotąd mimo wszystko względnie odpowiadało to codziennym realnym potrzebom. W obliczu epidemii to jednak wielokrotnie za mała liczba lekarzy specjalistów, by można było się oprzeć tylko na nich.
Na front wschodni
W walce z epidemią w pierwszej kolejności wspierają ich koledzy anestezjolodzy i specjaliści intensywnej terapii z OIOM-ów oraz lekarze medycyny ratunkowej i zabiegowcy. Bardzo potrzebni są również pulmonolodzy – bo jednym z najcięższych powikłań COVID-19 o możliwym śmiertelnym przebiegu jest obustronne śródmiąższowe zapalenie płuc, wtedy specjaliści od ciężkich chorób układu oddechowego mogą najbardziej pomóc.
W konsultacjach części stanów ciężkich z kolei pojawia się pole między innymi dla kardiologów, nefrologów oraz lekarzy kilku rożnych specjalności zaprawionych w bojach z sepsą – ona również bywa przecież jedną z bezpośrednich przyczyn zgonów pacjentów z COVID-19. Zgodnie z prawem o stanie epidemii wszyscy ci lekarze mogą dziś dostać nakazy stawienia się w szpitalach jednoimiennych czy na oddziałach zakaźnych od wojewody. I dostają je. Wojewoda mazowiecki wydał już ich sporo, by zapewnić funkcjonowanie nieszczęsnego szpitala w Grójcu, część lekarzy tak bardzo obawiała się wylądowania w placówce, w której kadra zarządzająca popełniła tyle błędów, że po prostu zignorowała pisma od wojewody. Część jednak udała się na ów front wschodni.
Polski system ochrony zdrowia osiągnąłby próg swojej wydolności mniej więcej wtedy, gdyby liczba pacjentów wymagających intensywnej terapii z powodu COVID-19 oscylowała gdzieś między jednym a dwoma tysiącami. Na tyle bowiem możemy szacować obecną realną dostępność miejsc z dostępem do urządzeń wspomagających oddech. W całym systemie jest oczywiście więcej – niespełna 8 tysięcy (nie licząc respiratorów z karetek, które uporczywie dolicza do ogólnej liczby resort zdrowia) – ale większość z nich jest stale w użyciu z powodu innych niż COVID-19 chorób.
Spłaszczanie krzywej zachorowań, by nie doprowadzić do załamania systemu, to w tym momencie nasze być albo nie być w naszej wojnie z wirusem. Prowadzimy ją jednak metodami partyzanckimi, w w realiach, w których lekarzom i personelowi medycznemu pozostała rola zdanych na samych siebie żołnierzy wyklętych.