Publikujemy zapis rozmów z dwoma lekarzami z pierwszej linii frontu w walce z COVID-19.
Doktor Marek - leczy w szpitalu covidowym w jednym z największych polskich miast. Jest anestezjologiem. Z epidemią ma do czynienia stale od wiosny.
Doktor Paweł - leczy w małym powiatowym szpitalu w centralnej Polsce przekształconym w październiku decyzją wojewody na covidowy. Jest specjalistą chorób wewnętrznych i jak sam to określił „zakaźnikiem czasu wojny”.
Rozmowy były prowadzone za pośrednictwem komunikatorów, w jednym z fragmentów telefonicznie. Trwało to kilka dni - rozmówcy nie mają wiele wolnego czasu. Ich personalia pozostają do wiadomości redakcji.
Czego panowie nie znali przed epidemią?
Doktor Paweł: Dla mnie to chyba ten wszechobecny kaszel. A właściwie cała paleta odgłosów, jakie wydaje z siebie człowiek, którego zdolności oddychania uległy ograniczeniu. Oczywiście część pacjentów nie ma żadnego kaszlu, ale ci którzy go mają… to słychać wszędzie, przez cały dzień, prawie bez przerw. Nie spodziewałem się, że to będzie działało na mnie w ten sposób - ale ja to słyszę, nawet gdy odsypiam w domu.
Doktor Marek: A ja się boję, że mi pacjent umrze po prostu, a ja tego nawet nie zauważę. Że to akurat będą te dwie-trzy godziny od momentu, kiedy się go widziało ostatni raz i wszystko było jeszcze w miarę ok. - ale przyszło nagłe pogorszenie. Moja koleżanka miała tak już dwa razy. Trudno jej się było pozbierać. Mnie to jeszcze ominęło.
Tak wyglądają realia na intensywnej terapii?
Doktor Marek: Tak, tym się właśnie głównie zajmuję - nie licząc tego, co robię na SOR, konsultacji i wsparcia dla innych oddziałów.
Dobrze rozumiem, niecovidowych?
Doktor Marek: Nie drążmy tego tematu, i ja, i koledzy, i administracja szpitala możemy mieć z tego powodu kłopoty. Odpowiedź, że inaczej się nie dało - i że nikogo innego po prostu nie było, zapewne nie przekonałaby prokuratura. No chyba, że chorował na COVID i trafił do szpitala. To wtedy by zrozumiał.
Kiedy było najgorzej?
Doktor Marek: Teraz. Oczywiście nam się pierwszy raz wydawało, że mamy do czynienia z katastrofą już wiosną. Drugi raz pod koniec września, kiedy na dobre zaczęła się druga fala, a pod szpital karetki z nowymi zajeżdżały jedna po drugiej. Ale to było tylko takie, nie wiem, preludium?
Preludium do czego?
Doktor Marek: Do tego, co mamy od końcówki października w zasadzie non stop. To sytuacja, w której pacjentów jest cztery, a może pięć razy więcej, niż bylibyśmy ich w stanie prowadzić w normalnym trybie.
Doktor Paweł: Po nas COVID sam przyszedł. Nasz szpital stał się de facto covidowym pod koniec września. Praktycznie wszyscy - i pacjenci, i personel byli wtedy albo w kwarantannie, albo mieli objawy - wszystko inne zeszło na dalszy plan. Formalnie staliśmy się szpitalem covidowym jakiś miesiąc później.
Czy panowie mają to za sobą?
Doktor Paweł: Ja tak. Mieliśmy zakażonego pacjenta w lipcu. Nie miałem poważnych objawów, ale już po ostatnim teście i tak dochodziłem do siebie jakieś 3 tygodnie.
Doktor Marek: Zaliczyłem dotąd trzy kwarantanny i sam już nie wiem, ile testów. Ale nie byłem chory. Myślę, że mogę należeć do naturalnie odpornej na COVID części populacji - albo po prostu miałem mnóstwo szczęścia. Człowiek uważa cały czas, jak tylko może, ale czego by się nie zrobiło, i tak zdarzają się sytuacje, w których ma się ewidentny kontakt z wirusem.
Co to znaczy?
Doktor Marek: Na samym początku na przykład mieliśmy dość absurdalny problem - nie mieliśmy pomieszczenia, w którym moglibyśmy zdejmować kombinezony zgodnie z procedurami. To się nosi właściwie na samą bieliznę - w innym wypadku człowiek może się ugotować. Więc choćby przy tych przebierankach po dniu pracy wystarczył nieuważny ruch ręką czy nogą i już można było mieć kontakt z wirusem.
Doktor Marek: Ale że co, że niby wchodzimy do śluzy dekontaminacyjnej, a tam buchają na nas wirusobójcze opary? Ależ skąd, niczego takiego nie mamy do dziś. Nasza śluza to trzy przechodnie pomieszczenia, w pierwszym się ściąga odzież ochronną i to, co miało z nią kontakt, w drugim myje i dezynfekuje, w trzecim jeszcze raz dezynfekuje ręce i wkłada nowy strój.
Czego wam najbardziej brakuje? W ostatnim czasie były spore problemy z tlenem. U was też?
Doktor Marek: U nas tlenu jeszcze nie zabrakło, co nie zmienia faktu, że są części szpitala, w których go nie ma.
Jak to?
Doktor Marek: Normalnie, nie dochodzi instalacją albo ledwo dochodzi, to już zależy, w której sali i przy którym łóżku - w każdym razie za mało dla pacjenta w średnio-ciężkim stanie. Jakieś nieszczelności po drodze, może za daleko od koncentratora, więc kiepskie ciśnienie. Nikt tego nie wie, ale przecież nie będziemy pruć ścian pomiędzy pacjentami.
Doktor Paweł: Tlen? U nas jest instalacja w ścianie tylko w sali operacyjnej i obok, w intensywnym na dwa łóżka. Ale to i tak się podłącza do butli, koncentratora po prostu nie ma. I nie ma w tym nic dziwnego, bo na co dzień tlenowe potrzeby naszego szpitala są zaspokojone. Spokojnie - starcza nam tlenu, bo 15 kilometrów od nas jest stacja gazów technicznych, skąd kierowcy dowożą butle.
Z tlenem technicznym?
Doktor Paweł: Nie, medycznym, właściciel stacji wszystko załatwił, w sensie atesty i tak dalej, na prośbę naszego i jeszcze jednego dyrektora z okolicy. Poza tym ludzie zamawiają też butle prywatnie. Niezły biznes się chyba z tego zrobił. Ale pytał pan, czego brakuje. Zawsze może zabraknąć odzieży ochronnej
Doktor Marek: Remdevisir? Po pierwsze jest przeceniany. Po drugie nie ma go od tygodni w wystarczających ilościach. Nawet jak się trafi kilkadziesiąt dawek, to nie bardzo jest mowa o prowadzeniu nim jakiejkolwiek bardziej kompleksowej i konsekwentnej terapii. Kiedy ktoś mówi o stosowaniu remdevisiru w Polsce, to jest to kompletna fikcja.
Coś jak Szpital Narodowy?
Doktor Paweł: Dla mnie to bezczelna kpina. Czytałem, co opowiedział dziennikarzowi chłopak, który tam przyjechał do pracy (chodzi o głośną relację lekarza rezydenta opublikowaną przez Pawła Reszkę z „Polityki”). Powiemy szczerze, że bardzo mi żal tych młodych ludzi - chcieli pomóc, a wylądowali w bardzo dwuznacznej sytuacji, pod każdym względem.
Doktor Marek: Nie mam pojęcia, o co może właście chodzić z tym Narodowym. Kilka razy już się z kolegami zastanawialiśmy, czy ktoś czasem po prostu nie ukradł tych pieniędzy, serio. Ale przecież naprawdę je wydali. Tam jest mnóstwo świetnego sprzętu, kilometry czy dziesiątki kilometrów superwydajnej instalacji. Była też teoria spiskowa, że to takie dofinansowywanie szpitala MSWiA bocznymi drzwiami, bo Narodowy to formalnie ich filia. Ale przecież sprzęt i ludzie - to wszystko jest na Narodowym. Po co? Nie mam pojęcia.
Próbowaliście przekazać pacjentów na Narodowy?
Doktor Paweł: My nie, bo to inne województwo, jeśli potrzeba, szukamy miejsc na intensywnej terapii jednak bliżej. Poza tym niemal od początku było wiadomo, że tam nie ma czego szukać.
Doktor Marek: My tak. Na początku było po kilka telefonów dziennie od nas. Ale szybko się okazało, że tam pacjentów w cięższym stanie po prostu nie przyjmują. A tych, których tam przyjmują, my wypisujemy po prostu do domu. Albo nie przyjmujemy, bo po co pacjentowi z lekkimi objawami szpital?
Czy do realiów epidemii można się przyzwyczaić?
Doktor Paweł: Nie wiem. Mam kolegę, który od momentu przekształcenia szpitala w covidowy, cały czas ma w sobie tyle siły, jakby jego organizm produkował podwójną dawkę adrenaliny. Ale nie wiem, czy za jakiś czas nie przyjdzie mu za to zapłacić. A są też lekarze i pielęgniarki, którzy już jakby oklapli, ich rezerwy wyczerpały się już tygodnie temu - i teraz starają się tylko jakoś dotrwać do końca dyżuru.
Doktor Marek: Ludzie się przyzwyczaili nawet do niemieckiej okupacji, a potem do stalinizmu. Potwierdzają to nawet relacje z obozów koncentracyjnych. Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
Tylko gdzie ci Niemcy albo Sowieci?
Doktor Marek: No właśnie. To jest potwornie frustrujące, że sami się tak urządziliśmy. Że przez tyle lat w Polsce wszyscy mieli służbę zdrowia mniej lub bardziej gdzieś. Że trzeba było robić protesty, żeby chociaż przestrzegano w niej elementarnych zasad pracy. Dziś jest nas o wiele za mało, jesteśmy skrajnie zmęczeni, a nie ma skąd ściągnąć posiłków. Tylu ludzi z mojego roku pracuje dziś za granicą. Też walczą z epidemią, też mają oczy jak żarówki, ale nie muszą lepić śluz na korytarzach z folii malarskiej ani urządzać składek na podstawowy sprzęt. Nie wiem, dla ilu polskich lekarzy to epidemiczne doświadczenie będzie ostatecznym bodźcem do emigracji - ale powiem szczerze, o ile dotąd to wykluczałem, to teraz już nie. Angielski znam świetnie, niemieckiego czy norweskiego nauczyłbym się bez problemu. Skoro mówią nam „niech jadą”, to dlaczego nie?
Doktor Paweł: Ja widzę u siebie skutki. Mam swoje lata, czuję się wykończony już teraz. Nie wiem, ile jeszcze dam radę w tym tempie. Może miesiąc, może dwa. Myślę, że kiedy to się skończy, wezmę urlop. Ale albo nigdzie się nie ruszę, albo wynajmę jakiś pokój z widokiem na góry i spędzę tydzień, po prostu to na raty odsypiając.
Dzienne przyrosty zakażeń w ostatnich dniach uległy zmniejszeniu - przynajmniej według oficjalnych danych. Widać to już w szpitalach?
Doktor Marek. Nie widać. Ale to naturalne. Spadki musiałyby potrwać jeszcze ładnych parę dni, żebyśmy to w końcu poczuli. Oczywiście trzymam kciuki, żeby tak właśnie było. Mamy już mnóstwo obostrzeń, prawie lockdown - byłoby wręcz dziwne, gdyby to nie zadziałało.
Doktor Paweł. U nas też jeszcze nic się nie zmieniło. Ale teraz to nawet bym się pomodlił, żeby fala rzeczywiście opadła. A w kościele nie byłem od 20 lat.