Zapytam bez owijania w bawełnę, czyli, jak to się nieelegancko mówi, z grubej rury. Ta sytuacja, jaką mamy teraz, to kara za grzechy?
Faktycznie, zaczęła pani z grubej rury (śmiech). Żeby wiedzieć, co jest karą za grzechy, trzeba by mieć gorącą linię z Panem Bogiem. Wiele osób mówi, że epidemia albo jest karą za grzechy, bo zamknęły się bramy miłosierdzia, albo wręcz przeciwnie, że na pewno nie jest karą Bożą, bo Bóg jest miłosierny i nie karze. Oba te stwierdzenia są nieuprawnione, bo my nie wiemy, co Pan Bóg sobie myśli. Możemy co najwyżej domyślać się i interpretować wydarzenia według tego, co wiemy o Panu Bogu – a wtedy żadnej z tych odpowiedzi całkowicie uznać ani wykluczyć nie można.
OGLĄDAJ MSZĘ ŚWIĘTĄ W INTERNECIE:
A jednak!
Ale, kiedy myślimy o karze, najczęściej, nakładamy na Boga ludzkie podobieństwa. Kara kojarzy nam się albo z ojcem, który karze swoje dzieci, albo z wymiarem sprawiedliwości. Jeżeli jednak mówimy o karze Bożej, należy pamiętać, że Pan Bóg nie jest podobny do ludzi. Jest zupełnie inny. Pierwszym wymiarem tego, co Biblia nazywa karą Bożą jest dopuszczenie konsekwencji ludzkiego działania. Jeśli na przykład nadużywam alkoholu, to karą dla mnie może być alkoholizm i zniszczenie sobie życia. W takich sytuacjach łatwo powiedzieć: ten który grzeszy, ponosi konsekwencje. Niestety z grzechem jest też tak, że konsekwencje rozlewają się na innych ludzi. Na przykład, jeśli matka będąc w ciąży pije, to jest duże prawdopodobieństwo, że jej dziecko urodzi się chore. Wtedy można powiedzieć, że konsekwencje zła spadają na kogoś innego. Czy to jest kara? Z pewnością są to konsekwencje zła. I to z pewnością pokazuje, jak bardzo jesteśmy ze sobą nawzajem połączeni. Widać, że społeczeństwa i w ogóle ludzkość jest dużo bardziej ze sobą zjednoczona, niż byśmy sobie tego życzyli. Na przykład konsekwencje wykorzystywania zasobów naturalnych w Chinach odczuwa cały świat.
Czym ten koronawirus, z którym teraz się musimy zmierzyć, jest? W sensie humanistycznym, etycznym, moralnym, ekologicznym, eschatologicznym nawet?
Pozwolę sobie jeszcze skończyć wątek kary. Z tego, że jesteśmy połączeni, wynika, że konsekwencje grzechu spadają szerzej niżbyśmy chcieli. Trudność pojawia się wówczas, gdy w świecie coś się dzieje i nie można wskazać konkretnego winnego, wówczas łatwo przychodzi nam obarczanie winą Boga. Pewnie Bóg zsyła na nas takie doświadczenie. W takim przypadku trzeba powiedzieć, że nic na świecie nie dzieje się bez zgody Boga. Natomiast to nie zawsze jest działanie Boga, a wyłącznie Jego zgoda, dopust – Bóg dopuszcza, by konkretne zło działo się w świecie.
Dopuszcza cierpienie?
Dopuszcza na przykład to, że szerzy się zaraza czy też pandemia. Czy Bóg chce, żeby dotykało nas cierpienie? Nie, to nie jest Jego celem. W tym sensie Bóg nas nie karze. Nie chce cierpienia ludzi. Dlaczego więc Bóg dopuszcza jakiś rodzaj zła? Dlatego, że nie przeczy porządkowi stworzenia, a jednocześnie panuje nad złem i może wyprowadzić z niego jakiś rodzaj dobra. W tym sensie możemy powiedzieć, że Pan Bóg wykorzysta obecną sytuację do tego, żeby powstało jakieś dobro. Nie dlatego, że chce osiągnąć to dobro przez nasze cierpienie, tylko dlatego, że nie chce, by nasze cierpienie było bez sensu. Kiedy myślimy o tym w taki sposób, to warto przypomnieć sobie jeźdźców Apokalipsy.
„Apokalipsa św. Jana” mówi o czterech jeźdźcach, którzy mają wyruszyć na koniach przed Sądem Ostatecznym.
Tak jest. Pierwszym z nich jest Zaraza, drugim Wojna, trzecim Głód, a czwartym Śmierć. Te postaci to aniołowie, czyli ktoś, kto wydobywa sens ze zjawisk fizycznych. Nie ktoś, kto nimi rządzi, ale ktoś, kto pomaga przeżyć sytuację złą, by nie była jedynie upokarzającym cierpieniem.
Jaki jest sens w zarazie?
Zaraza jako taka, moglibyśmy powiedzieć, jest pozbawiona sensu – oto wirus, który w sposób chaotyczny rozprzestrzenia się po świecie. Natomiast dla człowieka wierzącego ta sytuacja wymaga namysłu nad sensem dopuszczonego przez Boga cierpienia. Odnajdując sens możemy zbliżyć się do Boga. W takim ujęciu Zaraza ma swojego anioła, którego rolą nie jest kierowanie rozprzestrzenianiem się zarazków, tylko nadawanie zjawisku celu odnoszącego nas do Boga.
Cała rzecz na tym polega, jak ten sens zobaczyć. Czy sensem jest to, że epidemia może obudzić ludzi, którzy dotychczas trwali w stagnacji? A jeśli tak, to do czego?
Pan Bóg działa indywidualnie. Dlatego nie ma jednego przesłania, które mamy odczytać globalnie, jako ludzkość. Każdy z nas, na ile go ta sytuacja dotyka, powinien ją interpretować swoją miarą, by rozpoznać sens epidemii w swoim życiu, również w życiu wiarą. Są na przykład tacy, którzy zobaczą, że dotychczas za bardzo przywiązywali uwagę do tego, co materialne i za bardzo szukali swojego bezpieczeństwa w dobrobycie, więc teraz mogą wykorzystać tę sytuację, aby zwrócić się ku temu, co duchowe; żeby zacząć szukać też drugiego dna w tym świecie. Nie tylko skupiać się na tym, co przemija. Są i tacy, którzy dzięki tej sytuacji zobaczą, że byli zbyt egocentryczni, zbyt skupieni na sobie. A teraz mogą rozpoznać, że ich sąsiad czy sąsiadka potrzebuje pomocy i mogą odważyć się zanieść im pomoc. Możemy też patrzeć na to jako społeczeństwo i zastanawiać się, w jakim miejscu system opieki medycznej, system podatkowy, społeczny i państwowy nie działa. Możemy praktyczne wnioski oprzeć na lepszych zasadach moralnych niż dotychczas. Czy sprawiedliwą rzeczą jest, żeby wybrane grupy ponosiły ciężar pomocy finansowej udzielanej, np. sferze budżetowej? Może jednak nie, może należy inaczej ją zorganizować, by sprawiedliwość polegała na innym podziale dóbr? Czy sprawiedliwą rzeczą jest utrzymywanie zbyt rozrośniętego aparatu administracji państwowej, czy też nie? Tego rodzaju pytania możemy i powinniśmy sobie stawiać, odnajdując w nich głębsze znaczenie tych wydarzeń.
Pewnie sam Ojciec zauważył, że jeśli chodzi o Kościół, to postawy odnośnie do tej sytuacji są rożne. Jedno, to stanowisko papieża, który wprost mówi o izolacji. Nie zapomnimy tych zdjęć, na których papież Franciszek na absolutnie pustym placu św. Piotra w Watykanie prowadzi nabożeństwo, udziela błogosławieństwa Urbi et Orbi i odpustu całkowitego. Coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy. Z drugiej zaś strony są księża, którzy uważają, że w budynkach kościelnych nie ma koronawirusa, nie można zakazać przychodzenia na mszę, bo w kościele jest bezpiecznie. Z jednej strony jest arcybiskup Grzegorz Ryś, który ogłosił zbiórkę na respiratory, a z drugiej są duchowni, którzy uważają, że koronawirus to kara za LGBT.
Możemy tak samo wskazać, że poza Kościołem również istnieją różne interpretacje. Są tacy, którzy mówią: „Zostajemy w domu i w ten sposób staramy się pomóc wszystkim osobom zaangażowanym w służbę zdrowia”. A są i tacy, którzy wychodzą, żeby urządzić sobie grilla albo spotykają się ze znajomymi w dużych grupach ludzi. Niestety, w sytuacji zagrożenia, w sytuacji granicznej wychodzi na jaw to, co w nas realnie jest.
Wychodzi to, czego o sobie nie wiedzieliśmy?
Tak jak ukształtowaliśmy się za czasów dobrobytu, spokoju, pomyślności, takimi pojawimy się w sytuacji zagrożenia życia, czy w takiej, kiedy potrzeba solidarności. Jeśli dotychczas żyłem z szerszą perspektywą, nie widziałem jedynie czubka własnego nosa, ale zajmowałem się też innymi, to w sytuacji zagrożenia naturalnie przyjdę z pomocą potrzebującym; będę bardziej uczynny. Jeśli natomiast byłem skupiony na sobie, tym bardziej będę nieczuły w sytuacji zagrożenia. Dlatego epidemia, jest szansą na to, żeby uświadomić sobie, z czego jestem zbudowany. Co tak naprawdę kształtuje moje wnętrze? Jakie są wartości, które są dla mnie ważne, które cenię, o rozwój których się troszczę, a o czym tylko mówię, że jest dla mnie ważne?
Co będzie tym pierwszym krokiem do naszej przemiany w momencie, kiedy wszyscy siedzimy w domach, na kwarantannie? Jak tu się wobec samego siebie wykazać? Jak skorzystać z tej sytuacji i mieć czas na poobserwowanie siebie? No i co, jeśli ten obraz samego siebie nie okaże się wcale taki fajny?
Jak to powiadał Koszałek Opałek: prawda jest zawsze lepsza niż bajka. Bez względu na to, co odkrywam w sobie, jeśli jest to prawdą, zawsze posuwam się o krok do przodu. Dotychczas nieświadomie żyłem z konkretnymi rysami własnej osobowości i to mnie nie zabiło; nie byłem ich świadomy. Zatem nie wiedziałem też, co faktycznie mną rządzi. Kiedy zdaję sobie sprawę z prawdy o sobie samym, wówczas mam szansę dowiedzieć się, co kieruje moim życiem ¬– ja czy też nieuświadomione pragnienia, cechy charakteru, lęki. W momencie, kiedy dociera do mnie, że jestem egoistą, albo jestem człowiekiem tchórzliwym, to mogę sobie powiedzieć: „Dotychczas tak było i dzisiaj przejrzałem. Dlatego dzisiaj mogę to zacząć zmieniać.”. Gdybym tego nie zobaczył, to pozostanę egoistą czy tchórzem, po prostu o tym nie wiedząc. A tak, dostaję szansę, żeby się tym zająć. Żeby wziąć samego siebie w ręce i zacząć kształtować. Żadna prawda, którą możemy odkryć o sobie, nas nie zabija. Dotychczas moje wady nie okazały się śmiertelne, dlatego prawda o nich mnie również nie zabije. Zatem zmierzenie się z wadami nie grozi śmiercią, choć może czasem napawać lękiem. Może się okazać, że będąc zamkniętymi w czterech ścianach z dziećmi czy partnerami, odkryjemy, że nasze relacje są naprawdę słabe. Że w istocie jesteśmy sobą znudzeni, że zobojętnieliśmy na siebie nawzajem. Przyznać się do tego, powiedzieć sobie: „Żyję pod jednym dachem z człowiekiem, który jest mi obojętny”, to wielka odwaga. Dotychczas również była to prawda, choć jej nie widziałem, teraz wreszcie mogę zmierzyć się z ignorowaną sytuacją rozpadającego się związku lub braku miłości do dzieci.
Zanim jeszcze dojdziemy do przemian, jakie mogą się w nas dokonać, może skupmy się na emocjach, jakie teraz, w czasach epidemii, nami rządzą. Ojciec już o tym wspomniał, a moim zdaniem to jest główna emocja – strach. To strach dyktuje nam też nasze zachowania. Jak sobie z nim radzić? Jak mają sobie z lękiem radzić osoby wierzące, które jakby teraz zapomniały, że przecież ufają w Bożą Opatrzność?
Lęk znów jest jakąś informacją wskazującą, z czego jestem ukształtowany, mówi również o tym, jaki mam stosunek do przyszłości. Lęk jest przydatną emocją, ponieważ ostrzega przed zagrożeniem. Trzeba ze spokojem spojrzeć na swój lęk. Można zadać sobie pytanie: „Czy boję się odpowiednio do danej sytuacji, czy też boję się dlatego, że w sobie nie znajduję żadnego oparcia, na którym mógłbym solidnie stanąć i zmierzyć się z daną sytuacją?” W perspektywie wiary, trzeba zauważyć, że ludzie wierzący bardzo często trwają jedynie przy zwyczaju i tradycji. Swoją religijność przeżywają przede wszystkim poprzez rytuał. Rytuał, który ma im zagwarantować pomyślność. To jest bardzo magiczne podejście do wiary, zupełnie niebiblijne i pozbawione sensu. Ponieważ przyglądając się świętym, a w szczególności Synowi Bożemu, zauważymy, że ten, kto był najbliżej Pana Boga, w życiu ziemskim nieraz poniósł totalną porażkę. Chrystus został zamordowany na skutek sfingowanego procesu. Taki był kres człowieka najbardziej wierzącego, znajdującego się najbliżej Boga. Żadna pomyślność – tylko śmierć na krzyżu. Podobny los dzielili święci męczennicy. Jeśli ktoś myśli, że dzięki modlitwie, zagwarantuje sobie pomyślność, to nie zauważył, że Bóg daje życie wieczne, a nie pomyślność w życiu doczesnym. Dobrze jest uświadomić sobie, że kiedy się boję, to w rzeczywistości boję się o życie doczesne w pomyślności. A to może świadczyć, że za mało przywiązujemy wagę do życia wiecznego. W „Księdze Hioba” jest poruszające zdanie: „Nawet jeśli umrę, będę ufał Tobie”. Nawet jeśli umrę! Czyli bez względu na to, co się ze mną stanie, będę ufał Tobie. Wiem, że jestem w Twoim ręku. Kiedy modlimy się psalmem 23: „Chociażbym szedł przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”, to nie mówimy, że zła się nie ulęknę, bo Ty sprawisz, że ciemna dolina stanie się jasna. Mówimy: „Nie ulęknę się, bo Ty jesteś ze mną”. Dlatego chrześcijanin, który faktycznie wierzy w bożą obecność w tym świecie, może wejść w sytuację zagrożenia i mimo swojego lęku o życie, jest pewien, że znajduje się w ręku Boga. Jeśli lęk jest dominujący, to prawdopodobnie mamy zbyt małą nadzieję na życie wieczne i trzeba zweryfikować swoją wiarę.
Chciałabym się tu zatrzymać przy tych zwyczajach i religijnych rytuałach, o jakich Ojciec wspomniał, a do których jesteśmy tak przyzwyczajeni, że nie wyobrażamy sobie, że mogłoby ich nie być. A teraz jesteśmy właśnie w takiej sytuacji: nie będzie święconki na Wielkanoc. Nie będzie spowiedzi. To były rzeczy nieomal elementarne, które budowały ciągłość tradycji, nasze poczucie bezpieczeństwa i jakiś porządek w naszym życiu. Jak sobie teraz z poradzić bez tego?
Ujęła pani sedno sprawy: rytuały dawały nam poczucie bezpieczeństwa. A jaki jest sens mszy świętej, najważniejszego działania chrześcijan? Jej sensem jest, żeby przez ofiarę Chrystusa być pojednanym z Bogiem. Czyli nie jest to coś zewnętrznego, tylko coś, co dokonuje się duchowo. Przywiązanie do rytuałów może sprawić, że przeceniamy zewnętrzną formę, a nie doceniamy tego, co dzieje się wewnętrznie. Całe szczęście, że koronawirus nie wypadł w święta Bożego Narodzenia, prawda? Owszem, atmosfera świąt jest ważna i piękna, dlatego bardzo ją cenimy. Ale z perspektywy duchowej ma niewielkie znaczenie. Dzięki dopustowi Bożej Opatrzności, możemy wreszcie docenić rzeczywistość duchową; to, co naprawdę dzieje się podczas mszy świętej i podczas świąt. Teraz trzeba powiedzieć: „Chcę, żeby święta dokonały się we mnie”. Żeby pojednanie z Bogiem, które normalnie jest dla mnie dostępne przez mszę świętą i przyjęcie komunii świętej, teraz dokonało się bezpośrednio w mojej duszy, pozwolić Panu Bogu, żeby sam zrobił ze mną to, co dzieje się na każdej mszy świętej.
To jeszcze warto w tym kontekście powiedzieć o tym, jaki jest cel spowiedzi, której teraz nie będzie?
Celem spowiedzi jest to, żeby moje grzechy były odpuszczone, jasne i żeby została mi przywrócona łaska chrztu, to znaczy, żebym znów był zwrócony do Boga twarzą. Jeśli nie mam dostępu do księdza, to co mam zrobić?
Co?
Upaść na kolana i błagać Boga, żeby wybaczył mi i mnie zwrócił ku sobie. Wzbudzić w sobie żal, że jestem daleko od Boga i prosić Go, żeby to On sam, bezpośrednio we mnie, dokonał tego, co normalnie dokonuje przez sakrament. Pan Bóg nie jest ograniczony sakramentami. To, co daje nam zwyczajnie przez sakramenty, może nam dać nadzwyczajnie w bezpośrednim kontakcie z Nim. A jeśli chodzi o święconkę – to jest to po prostu pobłogosławienie pokarmów. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób chodzi do kościoła tylko z koszyczkiem. Niestety, jest to dosyć magiczne podejście do religii.
No tak. Ale od dzieciństwa na Wielkanoc chodziło się z koszyczkiem i chyba każdy wie, że pokarm poświęcony smakuje inaczej (śmiech).
To jest jakaś szczególna wrażliwość smaku, której ja nie posiadam (śmiech). Bo jaki jest sens święcenia pokarmów? Ano taki, że uświadamiamy sobie, że wszystko dostajemy od Boga i z Bogiem chcemy przeżyć również najprostsze sprawy (jedzenie i picie). Każdy z nas może pobłogosławić pokarm w domu, podziękować za to, co dostał i prosić Boga, żeby ogarnął moją rodzinę swoją obecnością. Trzeba uważać, bo jak się to robi na serio, to Pan Bóg na takie prośby odpowiada i faktycznie staje się obecny w naszym życiu. A kiedy staje się obecny w życiu, to dzieją się różne ciekawe rzeczy.
Wydał właśnie Ojciec broszurkę pt. „Wiara nie tylko w czasach zarazy”, z refleksjami, dotyczącymi tego właśnie, co możemy zrobić, jak się rozwijać w tych czasach, jak nad sobą możemy pracować, aby rozwinąć w sobie męstwo. Jak?
Cała publikacja zrodziła się z pierwszych myśli, jakie pojawiły się w mojej głowie po ogłoszeniu stanu epidemicznego. Z męstwem jest tak, że jest ono siłą, która pozwala konfrontować się z sytuacjami trudnymi pomimo lęku, który się odczuwa. Ale to nie jest wystarczające, ponieważ, żeby się mierzyć z różnymi sytuacjami, trzeba też użyć rozumu. Roztropności. Męstwo z jednej strony może być odwagą, ale z drugiej – brawurą. Brawura to taki rodzaj męstwa, który jest pozbawiony rozumu. Brawurą byłoby nieprzestrzeganie zasad kwarantanny czy odosobnienia, narzuconego przez państwo. Odwaga polega na liczeniu się z konsekwencjami. Na przykład: wiem, że moja sąsiadka potrzebuje, żeby ktoś jej zrobił zakupy, obawiam się zarażenia, ale decyduję się jej pomóc. Zabezpieczam się i kupuję to, czego potrzebuje. Z męstwem jest tak, że ono nie bierze się z myślenia, tylko z ćwiczenia. Żeby stać się człowiekiem mężnym, trzeba się ćwiczyć w odwadze. Przez drobne akty odwagi, przełamywać lęk, wzmacniać męstwo. Co ciekawe, to jest ta sama siła, która pozwala nam przekroczyć lenistwo. Wystarczy powiedzieć sobie: „Żeby wyćwiczyć męstwo, zrobię sobie plan dnia i będę go przestrzegał”. Czyli: będę wstawał o określonej godzinie, sprzątał, pracował, modlił się, tak, by mieć uporządkowany dzień. To też jest męstwo. Konfrontuję się z rzeczywistością i nie pozwalam, żeby rzeczywistość wygrała ze mną. Tylko biorę życie za rogi. Takie proste ćwiczenia w męstwie każdy z nas może wykonywać.
To są też ćwiczenia kształtujące do tego, jak być dobrym człowiekiem w tych czasach.
Z męstwem jest jeszcze jeden kłopot. Możemy je wykorzystać zarówno do rzeczy dobrych jak i złych. Żeby włamać się do czyjegoś domu też potrzebne jest męstwo, by przełamać strach.
NASZE WYWIADY:
Na pewno nie o ten rodzaj męstwa nam w tej rozmowie chodzi.
Jeżeli dzięki męstwu chcę rozwinąć w sobie szlachetność, to wybieram rzeczy dobre dla mnie i dla innych. Dlatego, męstwo potrzebuje rozumu. To rozum podpowiada, jaki cel jest dobry, jakie środki, do jego osiągnięcia, są dobre i czy okoliczności, w których chcę go osiągnąć na to pozwalają. Samo męstwo, siła do mierzenia się z rzeczywistością, jest niewystarczająca. Potrzebuje woźnicy, by poprowadził męstwo w odpowiednią stronę.
Tym jeźdźcem…
… jest rozum właśnie.
To dlaczego z nami bywa i tak, że sami sobie robimy źle. Wiemy, co nam szkodzi, a jednak z tego nie rezygnujemy, wchodzimy w coś, co nam nie służy.
Odpowiedź jest prosta i łączy się z nadzieją: za mało cenimy samych siebie. Za mało cenimy dar, jaki dostaliśmy od Pana Boga w postaci każdego z nas. Przyjąć siebie jako dar oznacza: podziękować za siebie Bogu i troszczyć się o siebie. Jeżeli natomiast żyję w perspektywie, że nie jestem ważny, tylko ważna jest moja przyjemność, to wtedy „stawiam siebie do kąta”. Mówię sobie: „Nie jestem ważny” albo jestem mniej ważny, niż alkohol, tytoń, czy jeszcze coś innego. Jeżeli zaś ktoś odkrywa, że jest wartościowy w oczach Boga, to zaczyna cenić Jego nakazy, bo wie, że one chronią dobro, jakie Bóg w nas włożył.
Co docenimy w swoim życiu po koronawirusie? Czy to, co wcześniej było dla nas normalne, a teraz już tego nie ma? Że chodziliśmy na spacery z przyjaciółmi, z rodziną. Że się spotykaliśmy? Że zwyczajnie cieszyliśmy się życiem? O jakie wartości tu jeszcze chodzi?
Dla każdego z nas będzie oznaczać coś innego. Dla mnie osobiście wielkim zyskiem jest uświadomienie sobie, że wszystko wokół jest bardzo kruche. Nie chcę zatem stracić czasu na inwestycje i w rzeczy, które są tymczasowe. Chcę inwestować w to, co jest nieprzemijające, wieczne. Nie tylko sprawy związane z Panem Bogiem, ale również przyjaźnie. Również to, co budujemy w sobie samych jako zdolności do dobra, różnego rodzaju talenty. Tego nie zostaniemy pozbawieni bez względu na okoliczności. Podobnie jest z życiem wewnętrznym i duchowym – tego nie będę pozbawiony, nawet jeśli stanie się coś gorszego niż epidemia. Myślę również sporo o prześladowanych chrześcijanach. Oni często latami są pozbawieni sakramentów. Nie mogą się gromadzić. Nie mogą czytać Pisma Świętego, bo za posiadanie Biblii grozi im więzienie. Oni odkrywają zdolności łączenia się z Panem Bogiem bez pośrednictwa normalnych form. Od nich chcę się uczyć. Nauczyć się cenić to, czego nigdy nie będę pozbawiony, nawet gdy cały świat wokół będzie się kruszył i rozsypywał.