Odciętą rękę lekarze przyszywali przy piosenkach Mieczysława Fogga (ROZMOWA)

Robert Migdał
Prof. Jerzy Jabłecki
Prof. Jerzy Jabłecki fot. Polska Press
50 lat temu, w szpitalu w Trzebnicy koło Wrocławia, po raz pierwszy przyszyto w Polsce odciętą rękę. Z prof. dr. hab. Jerzym Jabłeckim, byłym kierownikiem pododdziału replantacji kończyn szpitala im św. Jadwigi Śląskiej w Trzebnicy, rozmawia o tym wydarzeniu sprzed pół wieku Robert Migdał.

Październik 1971 roku – to pamiętna data. Wtedy to w Trzebnicy koło Wrocławia lekarze dokonali pierwszej w Polsce, udanej operacji przyszycia odciętej ręki.

To rzeczywiście ważny moment w historii medycyny, w historii Trzebnicy. Pan profesor Ryszard Kocięba, wtedy jeszcze doktor, wraz ze swoim zespołem przeprowadził pierwszą, pomyślną replantację amputowanej całkowicie kończyny. To była druga ręka przyszyta w Europie, bo wcześniej przeprowadzono udaną replantację ręki w Szwajcarii.

Kto był pacjentem?

Józef Maszkiewicz, pracownik wrocławskiego Pafawagu, fabryki wagonów. Pacjent było chłoporobotnikiem. Po pracy w fabryce pracował na wsi i ciął drewno na opał. To był nieszczęśliwy wypadek: maszyna w ruchu, sęk odbił rękę, ta wpadła na ostrze piły, ciach i tragedia gotowa. Tu sytuacje nie są skomplikowane. Takich sytuacji, nieszczęść z piłą tarczową w roli głównej, było kiedyś sporo.

Pan Józef zachował zimną krew i gdy przyjechało pogotowie, uparł się, że bez odciętej ręki do szpitala nie pojedzie...

To jest u człowieka taki naturalny przymus psychiczny, że jak widzi leżący, odcięty kawałek swojego ciała pod nogami, to nie chce się z nim rozstać. Jego odcięta ręka nie była zmasakrowana, była równo ucięta, a na dodatek odcięta na wysokości nadgarstka, bardzo korzystnie...

Czemu bardzo korzystnie?

Bo nadgarstek to jest bardzo korzystna okolica pod względem anatomicznym – gdyby ta amputacja była na wyższym poziomie, np. na ramieniu, to replantacja raczej by się nie udała, bo byłby problem dużej utraty krwi. Poza tym na nadgarstku są skóra i kości z jednej strony i dla chirurga to jest "sympatyczna" okolica, bo nerwy są jasno wyodrębnione na część ruchową i czuciową, a ścięgna też są proste do zszycia, bardziej niż np. w okolicach palców, na śródręczu. Ważna jest też wielkość zespalanych tętnic – na nadgarstku są duże, a to był plus, bo 50 lat temu zespół chirurgów nie dysponował przecież w czasie operacji żadnym sprzętem optycznym. I proszę pamiętać, że to była era szwów nawlekanych na nitkę. Na szczęście, jeszcze po pracy w klinice we Wrocławiu, profesorowi zostały szwy naczyniowe i właśnie je użył do szycia. To był w medycynie czas bardzo siermiężny i z dużymi kompleksami – uzasadnionymi – patrzyliśmy na Zachód.

No właśnie. 50 lat temu technicznie taka operacja to było wyzwanie.

Dlatego można patrzeć na to, co się stało, jako na pewnego rodzaju fenomen. Bo oprócz braku specjalistycznego sprzętu, to ani profesor Kocięba, ani żaden z lekarzy z jego zespołu nie zajmowali się chirurgią ręki. To, jak trzeba przyszyć ścięgna, chirurdzy zobaczyli na bieżąco, tuż przed przystąpieniem do operacji, w... atlasie chirurgicznym.

Przeczytali przed operacją w książce?

Tak. Takie atlasy chirurgiczne obejmowały np. wycięcie płuca, zaopatrzenie krwiaka śródczaszkowego i też zszycie ścięgien ręki. No i mimo tego, że nikt wcześniej tym nie zajmował, to podjęli się tego wyzwania. Ważna tu była osoba profesora Kocięby, wielkiego autorytetu, który miał szerokie zainteresowania.

Był uczniem słynnego prof. Wiktora Brossa, chirurga z Wrocławia, twórcy „Wrocławskiej Szkoły Chirurgów”, lekarza, który pierwszy w Polsce, w 1966 roku, dokonał przeszczepu nerki pobranej od żywego dawcy, który przeprowadził operację na otwartym sercu.

To, że był wychowankiem prof. Brossa z pewnością miało wpływ na to, że był doskonałym i odważnym chirurgiem i odważnie podjął się tak nowatorskiej operacji. Był niezwykle ambitny, był motorem do działania, do robienia rzeczy nowych. Niewątpliwie po takiej świetnej szkole, jaką dostał u prof. Brossa, to jako człowiek prof. Kocięba miał wielkie poczucie własnej wartości. Tacy ludzie jak prof. Kocięba nie bali się próbować. Kiedy ja dołączyłem do zespołu, w roku 1978, a od 1976 roku pracowałem w Trzebnicy, w ośrodku, jako wolontariusz, to te operacje replantacji kończyn stały się już pewnego rodzaju rutyną. To już nie była niezwykłość – każdy krok był opracowany. Ale w 1971 roku, podczas pierwszej operacji, z pewnością zadziałało szczęście.

Czemu?

Po pierwsze czas od amputacji: Józef Maszkiewicz w ciągu godziny od amputacji znalazł się na oddziale, więc ten czas niedokrwienia kończyny nie był znaczny. Szczęściem więc było to, że tragedia wydarzyła się niedaleko naszego szpitala w Trzebnicy. Po drugie – stało się to w godzinach przedpołudniowych, więc był zespół chirurgów na miejscu, w pracy - bo gdyby to się stało po południu, to nie byłoby lekarzy, rękę by wyrzucono do śmietnika i sprawa by się zakończyła zaopatrzeniem kikuta. Po trzecie – replantacja to jest chirurgia naczyniowa, więc po takim treningu naczyniowym, jaki profesor Kocięba uzyskał na klinice we Wrocławiu u Brossa, to ta operacja – pod tym względem – była łatwiejsza.

Odcięcie ręki, jakkolwiek rzadkie, nie było jakąś niezwykłością w tamtych czasach.

Pacjenci przywozili obcięte kończyny – w woreczkach, zawinięte w szmatach, w kieszeni. I nikt nigdzie wcześniej nie zdecydował się ich przyszywać. Trzebniccy lekarze byli pionierami.

Od 1971 roku się wszystko zaczęło, a już rok później powstał w Trzebnicy jedyny w Polsce Ośrodek Replantacji Kończyn.

To była niestety tylko nazwa – myśmy nie dostali żadnych specjalnych dotacji. To nadal był oddział chirurgii ogólnej, na którym dodatkowo zajmowano się urazami rąk, ale jakby na to nie patrzeć, chory, któremu amputowano rękę w Przemyślu albo Białymstoku, miał szansę tę rękę odzyskać u nas, w Trzebnicy. Ten nasz ośrodek był jedyny na terenie całego kraju, przez wiele, wiele lat. To było ambicją profesora Kocięby, żeby niezależnie od dnia i godziny, zawsze był dyżur na okrągło i to dzięki jego autorytaryzmowi udało się osiągnąć.

No i ten Ośrodek zdobył sławę w całej Polsce.

Naturalnie, bo nigdzie indziej takich zabiegów nie wykonywano. Prof. Ryszard Kocięba miał świetny zespół. To tak, jak z drużyną piłkarską z roku 1974. Reprezentacja Polski w piłce nożnej: Gmoch, Górski, Lubański, Deyna... Nagle udało się stworzyć doskonały, utalentowany zespół piłkarski, tak i wtedy w Trzebnicy udało się stworzyć doskonały zespół chirurgów.

Ta przyszyta w 1971 roku ręka to był początek.

Prof. Kocięba wprowadził przeszczep palca z nogi do ręki, w miejsce utraconego, bardzo ważnego palca, jakim jest kciuk. Szef pojechał na fundowany przez ministerstwo staż do Chin i wtedy w 1977 roku tamtejsi chirurdzy wymyślili tę metodę, a my to w Polsce wprowadziliśmy – już w 1979 roku taka pierwsza operacja została wykonana u nas, w Trzebnicy. Znaleźliśmy się w światowym trendzie.

Później przez lata odnosiliście kolejne sukcesy.

I szef, prof. Kocięba, patrzy na nas z góry i się cieszy, że my, jego uczniowie, nadal świetnie sobie radzimy. W 2006 roku zrobiliśmy przełomową operację: transplantację ręki od zmarłego dawcy – szef już niestety tego nie doczekał. pacjentem był Leszek Opoka i do dzisiaj ta ręka miewa się nieźle. Do dzisiaj przeprowadziliśmy już siedem takich udanych transplantacji, a u jednego chorego, który miał amputowane obie ręce, przyszyliśmy dwie kończyny.

Jakim szefem był prof. Ryszard Kocięba, od którego zaczęło się pasmo sukcesów w Trzebnicy?

Był perfekcyjny w działaniu. Jeżeli coś robił, to musiało być dopracowane w każdym szczególe. Zawsze była walka o kończynę do samego końca. A prywatnie: to był człowiek z wielkim poczuciem humoru. To były takie czasy, ja mieszkałem na wrocławskich Karłowicach, a profesor mieszkał obok, na ul. Jugosłowiańskiej. W tych trudnych czasach braku benzyny wzajemnie się zabieraliśmy, jadąc do pracy, do szpitala do Trzebnicy. A jechało się z Wrocławia 40 minut, bo nie było drogi szybkiego ruchu, którą teraz można pokonać w 15 minut. Rozmawialiśmy wtedy dużo. Jego zainteresowania koncentrowały się na... myślistwie. Bo miał dwie pasje: chirurgia i myślistwo. Lubił polowania bardziej niż chodzenie po muzeach czy czytanie beletrystyki. Gdy do szpitala trafiał jakiś pracownik leśny, to miał u niego szczególne względy (uśmiech).

Czy tak samo jak pan podczas operacji słuchał muzyki?

Oj tak, to pan profesor Kocięba wprowadził ten zwyczaj. Operacje były zawsze bardzo długie – kilkunastogodzinne. Tyle trwało wtedy np. przeniesienie palca ze stopy do dłoni, choć dziś to wykonuje się w 4 do 5 godzin. I żeby skupić się na czymś obok samego niewielkiego pola operacyjnego, to leciały piosenki w magnetofonu.

Czego prof. Kocięba słuchał w trakcie operowania?

Mieczysław Fogg, a szczególnie „Pieśń o matce” – z taśmy to leciało, wiele godzin.

A dzisiaj co leci z głośników na sali operacyjnej w Trzebnicy?

Słuchamy muzyki filmowej Ennio Morricone...

Rozmawiał Robert Migdał

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Zdrowie

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Komentarze 1

Komentowanie artykułów jest możliwe wyłącznie dla zalogowanych Użytkowników. Cenimy wolność słowa i nieskrępowane dyskusje, ale serdecznie prosimy o przestrzeganie kultury osobistej, dobrych obyczajów i reguł prawa. Wszelkie wpisy, które nie są zgodne ze standardami, proszę zgłaszać do moderacji. Zaloguj się lub załóż konto

Nie hejtuj, pisz kulturalne i zgodne z prawem komentarze! Jeśli widzisz niestosowny wpis - kliknij „zgłoś nadużycie”.

Podaj powód zgłoszenia

G
Gość
Bardzo miła i ciekawa osoba , mimo takich tytułów naukowych

ktoś dla ludzi nie to co Ryszard Kocięba ale o zmarłych się nie mówi złe
Wróć na stronazdrowia.pl Strona Zdrowia