Przypomnijmy: Ministerstwo Zdrowia kupiło za wygórowana cenę (5 mln zł) maseczki ochronne, które nie spełniają norm jakościowych - ustaliła w ubiegłym tygodniu "Gazeta Wyborcza". Sprzedała je firma należąca do instruktora narciarskiego z Zakopanego, który miał się powoływać na znajomości z ministrem zdrowia Łukaszem Szumowskim i jego bratem.
Ministerstwo Zdrowia zawiadomiło w tej sprawie prokuraturę.
Sam minister zdrowia i jego zastępca przekonują, że zakupu dokonano zgodnie z procedurami.
"Prawda jest taka, że gdy kupowaliśmy te 100 tys. masek, nie mieliśmy żadnych innych możliwości. Nie było skąd ich wziąć. Zero. Nic nie było" - przekonuje w rozmowie z "DGP" minister zdrowia Łukasz Szumowski.
"I nagle kontaktuje się z nami człowiek i mówi: mam pół miliona. Mój brat, z którym ten pan się skontaktował, dał mi o tym znać. Mówię mu więc: "Świetnie, daję ci telefon do ministra Cieszyńskiego, który odpowiada za zakupy, niech się z nim skontaktuje”. Gdybym nie zareagował, pewnie dziś oskarżono by mnie, że nie zrobiłem nic, żeby zapewnić medykom odpowiedni sprzęt i naraziłem ich życie oraz zdrowie. O to samo oskarżono by ministra Cieszyńskiego" - stwierdził Szumowski.
Szumowski przyznał, że "kupiłby w tym czasie maseczki nawet od diabła". "Ale nikt nie chciał ich sprzedać. Nikt. Nie było ani jednej innej oferty. A moja znajomość z kontrahentem (instruktorem narciarstwa z Zakopanego - red.) polega na tym, że widziałem się z nim cztery lata wcześniej na nartach. Z całym szacunkiem…" - podsumował.
"Pamiętajmy, jaka była sytuacja. Wszyscy w Europie wydzierali sobie pazurami każdy sprzęt, głównie maseczki. Chwilę wcześniej próbowaliśmy je kupić. Dostaliśmy informację, że są w Niemczech. Zabrał je nam niestety sprzed nosa rząd innego kraju. Oni zapłacili gotówką od ręki. W związku z tym, gdy ktoś mówi: "mam towar”, który schodzi z godziny na godzinę, to pyta: "Bierzecie czy nie, szybka odpowiedź?”. Nie było czasu. Dziś, z tego dość dużego dystansu czasowego, łatwo rzucać oskarżenia. Wtedy wszyscy się bali: będziemy mieli sprzęt czy nie, uchronimy się przed scenariuszem włoskim czy pójdziemy ich śladem? Dziś jesteśmy w innej sytuacji" - tłumaczy minister zdrowia.
"(...) Gdy ktoś w tamtym czasie gwarantował nam, że dostarczy sprzęt i to FFP, czyli najbardziej deficytowy – czuliśmy się, jakbyśmy złapali pana Boga za nogi. Nie wszyscy medycy mieli ochronę, groziły nam liczne zgony, jak we Włoszech, a zasoby z ARM były na wyczerpaniu. Potrzebowaliśmy miliona masek tygodniowo. I mają państwo w takiej sytuacji pośrednika, który mówi "dostarczam”, pokazuje certyfikaty i zgadza się na zapłatę po dostawie…" - stwierdził.
Wiceminister zdrowia Janusz Cieszyński przyznał, że resort otrzymał ponad tysiąc różnych ofert dotyczących sprzętu medycznego.