https://stronazdrowia.pl
reklama

Lekarzu, nie pracuj sam

Materiał informacyjny AnestIQ
My, lekarze, z jednej strony źle oceniamy to, co nie działa w systemie, a z drugiej – musimy się na niego zgodzić, bo nie mamy wyboru – ocenia Edyta Wiklińska, anestezjolożka z blisko dwudziestoletnim doświadczeniem, założycielka startupu AnestIQ, pomagającego nawiązywać współprace lekarzom anestezjologom i szpitalom. Wierzy, że jej rozwiązanie, chociaż nie jest rewolucją, może zrewolucjonizować rynek medyczny. O ile ten rynek odważy się z podanego mu rozwiązania korzystać.

Porozmawiajmy o… pieniądzach. Jak wygląda rynek pracy anestezjologów w Polsce?

Odkąd stało się to możliwe, wielu anestezjologów zamieniło etaty na jednoosobowe działalności gospodarcze (JDG). Dzięki temu łączą się z kilkoma - nawet trzema czy czterema placówkami w ciągu miesiąca i zarabiają więcej.

Można powiedzieć: żyć, nie umierać.

I tak, i nie. Owszem, pieniądze się zgadzają, ale inne rzeczy niekoniecznie. Ucieka czas na życie z rodziną, czas na doszkalanie się, czas wolny… Coraz więcej lekarzy, którzy osiągnęli już pewien status – mam tu na myśli przede wszystkim ten materialny – zaczyna czuć potrzebę zwolnienia tempa, więc coraz częściej odmawia kolejnych dyżurów.

Wiele osób w Polsce powie: byle tylko mieć taki problem. Jest takie przekonanie, że lekarze tyle zarabiają, że sami nie wiedzą, czego chcą. Zawsze im źle.

A izby lekarskie alarmują, że wśród lekarzy jest coraz więcej osób z wypaleniem zawodowym. Oni wciąż pracują, ale przestają być pracownikami dobrej jakości, a co za tym idzie – spada też jakość świadczonych przez nich usług.

Pacjenci mają poważne powody do obaw?

Nie, bo lekarze pracują w grupach, w których bardzo sobie pomagają, zwłaszcza sytuacjach krytycznych. To zmęczenie i wypalenie zawodowe uwidacznia się przede wszystkim w samym kontakcie z pacjentami, którzy często – słusznie – skarżą się, że lekarz jest zniecierpliwiony i szorstki. Jest profesjonalny, ale oprócz znieczulenia powinien zapewnić pacjentowi też komfort, zmniejszyć jego stres i lęk. Jeśli jednak lekarz tkwi w miejscu pracy, w którym nie chce być, traci entuzjazm do tego, co robi.

Nasza grupa zawodowa satysfakcję finansową czerpie nie z liczby spotkanych i znieczulonych pacjentów, a liczby przepracowanych godzin. Więc jak już idziemy do pracy, chcemy w niej być jak najdłużej. Najkorzystniejszy jest dyżur siedmio-, dwunasto- lub dwudziestoczterogodzinny.

I nie ma tu żadnej kontroli, prawda? Po dobowym dyżurze w jednym miejscu pracy można pojechać do drugiego i znów mieć 7. 12. lub 24-godzinny dyżur?

Tak. Od momentu, gdy pojawiła się dla lekarzy możliwość pracy na tzw. kontraktach, czyli prowadzenia JDG, szpitale de facto straciły kontrolę nad tym, jak lekarze zawiadują swoim czasem. Jednocześnie JDG poprawiły sytuację w NFZ, bo pozytywnie wpłynęły na zwiększenie mobilności lekarzy, co z kolei pomogło pokrywać braki kadrowe placówek. Gdyby teraz kazać lekarzom pójść na etaty, wiele szpitali by to sparaliżowało.

Jeśli lekarz jest niedostępny, dyrektor czy ordynator wydzwania innego? A co, jeśli ten nie odbiera telefonu? Hipotetycznie możliwa jest sytuacja, że nikt nie pojawia się na dyżurze?

Wiele zależy właśnie od dyrektora czy ordynatora, czyli tego, jak zarządzana jest dana placówka. To do ordynatora należy ułożenie grafiku pracy lekarzy tak, żeby blok operacyjny

mógł zachować ciągłość działania. Jeśli ordynator, dzięki swoim umiejętnościom komunikacyjnym i relacjom, wydzwoni anestezjologa, wszystko działa. Ale jeśli ławka jest za krótka, czyli tych kontaktów w telefonie ordynatora jest za mało, robi się problem. Czasem pomaga poczta pantoflowa: jedna osoba poleca drugiej miejsce, opisuje je, jest takim ambasadorem szpitala. Innym rozwiązaniem dla szpitali jest zamieszczenie ogłoszenia albo też wynajęcie agencji, które poszukują i rekrutują lekarzy na rynku, czyli wchodzi w tryb korporacyjny, a to jest drogie.

Czyli problem mają szpitale, to one muszą lekarzy złowić?

Wszystko zależy od umiejętności miękkich i kontaktów personalnych ordynatora. Jeżeli jest on autorytetem, osobą niemobbingującą, to będzie miał zespół. Problem, gdy ordynator nie ma takich umiejętności. Do tego jeszcze dochodzi silna hierarchiczność mojego środowiska: im wyższy stopień naukowy i większe doświadczenie ma dany anestezjolog, tym bardziej wymagający staje się względem miejsca pracy i tego, z kim chce pracować. Na tym wszystkim ostatecznie traci pacjent, dla którego nie jest ważne czy dany anestezjolog jest kolegą chirurga, dyrektora czy ordynatora, tylko to, żeby dostać znieczulenie do operacji.

Do problemów systemowych, których NFZ ma aż nadto, dochodzą te interpersonalne.

Dobra albo zła opinia o kimś wynika nie z obiektywnych kryteriów, a z relacji. Podróżując po szpitalach, ze zdumieniem odkrywałam, że niejedna bardzo źle opisywana placówka, przed którą mnie ostrzegano, okazywała się bardzo profesjonalna. Nie potwierdzało się nic z tego, co słyszałam z zewnątrz. Same procesy rekrutacyjne wielu placówek też są przestarzałe i siermiężne, wielu lekarzom nie odpowiadają. Ale nawet jeśli chcieliby innego miejsca pracy, to nie wiedzą, gdzie i jak go szukać.

Wracamy do poczty pantoflowej.

Ile osób znam, tyle odpowiedzi uzyskam. Pamiętam, jak bardzo było do ograniczające dla mnie samej na początku kariery. Po skończeniu rezydentury zaczęłam pracę w placówkach prywatnych. Liczyłam, że tam znajdę rozwiązanie wszystkich moich bolączek. Mój kolega ze studiów postąpił podobnie, trafiał do zupełnie innych szpitali niż ja. Spotykaliśmy się po pięciu latach i co? Okazało się, że zaczęliśmy sobie opowiadać o identycznych problemach. Zrozumiałam, że nie chodzi o poszczególne placówki, a o problem całego systemu.

I pomyślała pani: zamiast zmienić system, stworzę własny.

Nie ma sensu czekać na rozwiązanie systemowe, bo te czasem nie zdążają pojawić się za naszego życia. Co nie znaczy, że człowiek ma się godzić na źle funkcjonujący element procesu. Ja zamiast czekać, wolę działać, więc wymyśliłam AnestIQ. Mam to szczęście, że w mojej rodzinie jest gros osób mających duże kompetencje w dziedzinie nowych technologii.

Pani pomysł wygląda trochę jak e-agencja matrymonialna dla środowiska medycznego. Lekarze i placówki mogą się poznawać i budować dojrzałe, sprawiedliwe relacje.

Stworzyliśmy przestrzeń, w której informacja o potrzebie szpitala trafia na telefony właściwej grupy lekarzy, czyli anestezjologów. Nie czyta jej urolog, internista czy chirurg. Jeśli chodzi o same szpitale, to nasze rozwiązanie znacznie lepiej rozumieją placówki prywatne niż publiczne. Bo one nie akceptują sytuacji, w której operacje są odwołane, a sala operacyjna stoi pusta. To po pierwsze generuje to dla nich stratę, po drugie wiąże się z ryzykiem, że rozczarowany pacjent pójdzie do innej placówki prywatnej.

Czyli mamy dwie strony: lekarz z jednej, placówka – raczej prywatna – z drugiej. Co więcej?

Umowa. Zawsze od niej zaczynamy, bo to my, startup, jesteśmy beneficjentami wszelkich ewentualnych powikłań zawiązywanych współprac. I to my pilnujemy jakości, komfortu i etyki pracy. Nie chcemy współpracować z miejscami, które są dla naszych lekarzy w jakiś sposób niebezpieczne, staramy się naprawiać pewne patologie rynku. Podam przykład: jeśli anestezjolog dowiaduje się w ostatniej chwili, że jego dzień pracy został odwołany, to zwykle jest o ten dzień stratny. Ale nie u nas. My za taki dzień żądamy wynagrodzenia, czyli tzw. „postojowego”.

To działa?

Tak. Zakładając startup, odkryłam, że w grupie jesteśmy w stanie więcej wynegocjować. Ta nasza umowa z placówką wygląda sprawiedliwiej. Gdy współpracowałam z placówkami jako pojedynczy lekarz z JDG, umowy które podpisywałam były zazwyczaj jednostronne i potrafiły mieć trzy strony zapisów dotyczących kar umownych – oczywiście tylko dla mnie. Były też takie sytuacje, że przyjeżdżałam do pracy i o tym, jak wygląda moja umowa, dowiadywałam się tuż przed dyżurem. Gdy reprezentuję AnestIQ, szpitale inaczej z nami rozmawiają. To się przekłada na lepsze umowy i lepsze wynagrodzenia, a dzięki temu lekarz, który z nami pracuje, może wyrabiać mniej godzin, czyli pracować mniej. Ale to działa też w drugą stronę: placówka, która więcej płaci, może więcej wymagać od anestezjologa. I tu znów wkraczamy my. Mówimy danemu lekarzowi: „Słuchaj, możesz mieć lepszą pracę za lepszą stawkę, ale szpital, który to oferuje, wymaga takich i takich kwalifikacji i takich i takich szkoleń. Doszkalasz się i pracujesz z nim”. Każdy ma wybór.

Placówka podpisuje umowę z konkretnym lekarzem?

Nie, na usługi startupu. Bo chociaż każdy anestezjolog potrafi znieczulić każdego pacjenta, od noworodka do stulatka, to są odrębne umiejętności. Lepiej, żeby do danego szpitala pojechał anestezjolog z umiejętnością potrzebną do danego zabiegu. Przy czym to my pilnujemy dokumentów i koordynujemy proces rekrutacji. Szpital i lekarz rozmawiają tylko o tym, w jaki sposób chcą pracować. Lekarze mogą przemieszczać się pomiędzy wszystkim placówkami, które są z nami związane, wystarczy, że zajrzą do aplikacji i jednym kliknięciem potwierdzą, że chcą obstawić w danym szpitalu dzień, tydzień czy dwa. Lekarz może skupić się na pracy, zamiast byciu swoim managerem. Szpital z kolei ma pełną dostępność do lekarzy, których w danej chwili potrzebuje. Obie strony mają bezpieczeństwo.

Brzmi to jak rozwiązanie idealne. Dlaczego nie obowiązuje powszechnie? Dlaczego szpitale publiczne nie chcą z wami rozmawiać?

Boją się, że nasza aplikacja wyssie ich anestezjologów, bo ci zobaczą, że 20 km dalej jest szpital, który płaci 100 zł więcej za ten sam zakres usług. Te szpitale wiedzą, że są nieatrakcyjne, ale nic nie mogą z tym zrobić, to nie ich wina. W naszym systemie zdrowia mamy ten problem, że jest dużo szpitali i nie każdy potrafi wykonywać najlepiej płatne procedury NFZ. A jeśli szpital ich nie wykonuje, nie może zaproponować pracownikom lepszych pensji, bo go po prostu na to nie stać. Taki szpital nie chce się obnażyć.

Wszystko to wina systemu?

Nie tylko. Część moich kolegów ma przekonanie, że nikt tak dobrze, jak oni sami, nie zarządzi ich kalendarzem i że najlepiej na świecie załatwią sobie pracę. Mając dostęp do aplikacji, wiedzieliby że tak nie jest i widzieli, jak kształtuje się rynek. Nie tylko w okolicy ich miejsca zamieszkania, ale w całej Polsce.

Może nie wierzą, że działacie nie tylko dla zysku? Pojawia się pytanie, ile zarabiacie na pośrednictwie?

Tak.

To ile?

Szpital, który podpisuje z nami umowę na usługi anestezjologa, płaci rynkową stawkę +10%. Nic nie odbywa się kosztem anestezjologa. Za pojedyncze braki kadrowe te 10% dopłaca szpital. No i jest to „postojowe”, o którym już wcześniej wspomniałam, zabezpieczające lekarzy przed tym, żeby placówka nie zostawiała ich na lodzie, tylko traktowała poważnie.

Brzmi to fair. Co jest w takim razie największym stoperem aplikacji? Brak zaufania?

Tak mi się wydaje. My, lekarze, z jednej strony źle oceniamy to, co nie działa w systemie, a z drugiej – musimy się na niego zgodzić, bo nie mamy wyboru. Młody lekarz, który wchodzi na rynek, ma się dopasować, a nie coś zmieniać. Wszelkie nowatorskie pomysły w medycynie, jeśli ktoś nie jest uparty, są wycinane.

Jest to o tyle niezwykłe, że w nauce, więc w medycynie też, postęp opiera się na ciągłym podważaniu tego, co odkryte i odkrywaniu nowego.

W dodatku niektóre rozwiązania są super proste, zresztą jak nasz startup. To platforma, której sposób działania bardzo dobrze znamy z łączenia lekarzy i pacjentów, tylko u nas skierowana do lekarzy i ich pracodawców. Czyli zamiast łączyć pacjenta z czymś z zewnątrz systemu, staramy się naprawić coś, co jest w środku systemu.

Zresztą, nasze rozwiązanie nie jest nowością – funkcjonuje np. w Niemczech czy we Francji. I też lekarze, którzy pracowali za granicą, patrzą na AnestIQ bardzo przychylnie. Mam też takie doświadczenie, że znajomi, którzy ten nasz pomysł oceniali początkowo krytycznie, zmienili co do niego zdanie po tym, jak zmierzyli się z jakimś negatywnym doświadczeniem w pracy. Wracali do nas, dostrzegając już wartość rozwiązania, które proponujemy.

Myśli pani, że możliwe jest, żeby to się działo bez tych złych doświadczeń?

Myślę, że potrzebny jest czas. Działamy obecnie na Mazowszu, staramy się robić hałas w social mediach i liczymy, że nasi koledzy zaczną się do nas przyzwyczajać. Gdybym opowiadała o tej naszej platformie jeszcze 10 lat temu, nikt nie chciałby mnie słuchać, a dziś na rynek wchodzą zupełnie inni odbiorcy, inni lekarze. Myślę, że przede wszystkim dla nich to nasze rozwiązanie będzie mieć sens.

Wróć na stronazdrowia.pl Strona Zdrowia