Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ameryka nad Wisłą

Redakcja
TADEUSZ JACEWICZ

Z bliska

TADEUSZ JACEWICZ

Z bliska

Pierwszy raz zetknąłem się z wielkimi pieniędzmi w zamierzchłych czasach w Londynie. Dzięki popaździernikowemu zamieszaniu i z braku czujności władzy ludowej, zebrałem dużą grupę podobnych sobie ancymonków i wywiozłem ich na wakacyjny obóz studencki do Anglii. Obóz był na farmie, pracowało się przy zbiorze owoców i zarabiało grosze, ale frajda była wielka. Nawiasem mówiąc, prawie połowa uczestników tej wycieczki wybrała wolność. Dzięki temu w kilku punktach świata działają dzisiaj wybitni polscy architekci i lekarze, ówcześni moi podopieczni. Oni zrobili karierę, ja miałem kłopoty, ale wszystko ostatecznie dobrze się skończyło.
     Z ówczesną wyprawą do
W. Brytanii wiążą się dla mnie wspomnienia oszałamiającego bogactwa. Po zebraniu wszystkich gruszek i śliwek pod Oksfordem, w Londynie zaczepiłem się w fabryce sztucznej biżuterii. Tam, przy maszynie odlewniczej, w piekielnym upale i trujących oparach stopionego ołowiu, zostałem krezusem. Zarabiałem funta dziennie, a płaca średnia w Polsce wynosiła wtedy dwa funty... miesięcznie, według czarnorynkowego, oczywiście, kursu. Po kilku tygodniach napawania się ołowiem ubrałem się od stóp do głowy, kupiłem pół tuzina płyt długogrających i kilka zielonych papierków zabrałem ze sobą. Nie chcę rozwodzić się, co było po powrocie do Warszawy, bo nawet przy dzisiejszym upadku obyczajów groziłoby to pewnym ryzykiem. Jedno jest pewne. Ilekolwiek kiedykolwiek będę miał pieniędzy, czegoś takiego nie doświadczę.
     Przez długie dziesięciolecia Polacy na Zachodzie zamiatali, zmywali, wyłamywali azbest, sprzątali po powodzi, żeby po kilku miesiącach harówki załatwić w kraju jakieś ważne dla siebie interesy finansowe. Dzisiaj niektórzy nadal z rozpędu jadą za ocean lub do Reichu, ale ci, którzy potrafią liczyć, zaczynają się ironicznie uśmiechać. Nie trzeba bowiem daleko podróżować. Nad Wisłą niepostrzeżenie pojawiła się Ameryka.
Dwa przykłady z różnych krańców drabiny społecznej i skali zarobków. Pani Józia, która bardzo sprawnie i dokładnie, co muszę uczciwie przyznać, myje u mnie okna i wykonuje inne, pożyteczne czynności domowe, nie oszczędza się, pracuje 10 godzin dziennie cały tydzień, przestrzegając oczywiście niedziel i dni świętych. Liczy sobie 10 złotych za godzinę, gotówką, czyli na czysto. Po dniu pracy skrzętna pani Józia unosi do domu równowartość prawie 30 dolarów. Nie wiem, czy tyle zarobiłaby w USA, gdzie konkurencja jest silna, a pracodawcy kapryśni. Odliczają np. czas przeznaczony na posiłki, podczas gdy u nas karmi się dzielną pracownicę obficie, płacąc oczywiście za czas konsumpcji. Po co więc poniewierać się na obczyźnie, kiedy u nas płacą tyle samo i jeszcze uśmiechają się promiennie?
     Przeczytałem ostatnio ze zdumieniem, że prezes tworzonego właśnie europejskiego banku centralnego będzie zarabiać 12 tysięcy dolarów miesięcznie. Żal mi biedaka, bo uszarpie się na pewno co niemiara, a grosza do domu przyniesie niewiele. Dwa razy mniej niż prezes jakiejś polskiej spółki giełdowej, która robi bokami i co kilka dni przyprawia o stan zawałowy akcjonariuszy. Wyniki albo są, albo ich nie ma, ale pensja i premie są zawsze. Niedawni urzędnicy, którzy przekształcili się w menedżerów, zawsze swoje zarobią. Ci poniżej też. Tworzy się przy okazji wygodna mitologia. Prezesom i dyrektorom trzeba rzekomo płacić dużo, bo takie są prawa rynku. Jeśli nie dostaną swego, uciekną do konkurencji - głosi obiegowa formułka.
     Jest to piętrowa bzdura, którą, jak wiele innych, wmówiono nam w ogólnym zamieszaniu przekształceń systemu. Rynek menedżerów w Polsce jest równie koślawy, jak rynek polityków. Byle kto i byle jak może udawać wielkiego, jeśli będzie uporczywie i bez zmrużenia oka o tym opowiadać. W końcu ludzie to kupią. Iluż mamy nadętych polityków, którzy udają bokserów wagi ciężkiej, a ważą kilka dekagramów? Iluż jest biznesmenów i menedżerów, którzy nie znają abecadła ekonomii, ale wiedzą dokładnie, jak dojść do kasy i się przy niej obłowić? Jest to pogoda dla Nikodemów Dyzmów - i mamy ich tysiące.
Absurdalnie wysokie wynagradzanie ludzi, którzy trafili jakimś cudem na najwyższe stanowiska kierownicze, jest szkodliwe z kilku względów. Zakłóca realne proporcje między wiedzą, doświadczeniem i wysiłkiem a wysokością nagrody finansowej. Szczególnie destrukcyjne psychologicznie i społecznie jest to w odniesieniu do firm państwowych, gdzie jedyne kryterium doboru na lukratywne posadki stanowi stopień powiązania z aktualną władzą. W PRL państwo udawało, że ludziom płaci, a ci udawali, że pracują. W RP dzisiaj niektórzy nadal udają, że pracują, ale płaci im się naprawdę i potężnie. Im wyżej, tym lepiej.
     Przy średniej płacy niewiele przekraczającej 300 dolarów, zarobki idące w dziesiątki tysięcy dolarów są nieusprawiedliwione i niemoralne. Zagrażają one nie tylko zwykłemu poczuciu przyzwoitości, osłabiają także gospodarkę. Trudno jest naszemu prezesowi, który zarabia więcej od prezesa europejskiego banku centralnego, przekonywać podwładnych, że muszą ograniczać swoje apetyty płacowe. Oni też chcą coś z nagłego dobrobytu urwać i im więcej hałasują, tym więcej mogą wycisnąć. Za nimi idą inni, tworzy się łańcuch pozornego szczęścia, które może szybko zamienić się w klęskę.
     Jakoś musimy dogonić rozwinięty świat. Rozsądne koszty robocizny przy dobrej organizacji mogą w tym bardzo pomóc. Udawanie, że mamy nad Wisłą Amerykę, może szybko cofnąć nas do poziomu Bułgarii, gdzie kilka dolarów to są ciągle duże pieniądze.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski